Paweł Pawlita rozmawia z kombatantem por. Janem Kulikiem z Lipek (rocznik 1925). Autor wywiadu jest laureatem konkursu ogłoszonego przez brzeskie starostwo.
Paweł Pawlita: Świetnie się pan trzyma!
Jan Kulik: - A dziękuję. Na zdrowie nie narzekam. Jakoś Bóg dał przeżyć te 86 lat.
Pamięta pan jeszcze dzień, w którym wybuchła wojna?
- Doskonale pamiętam, choć byłem wtedy młodziutkim chłopakiem, miałem tylko 14 lat. 1 września 1939 roku był pogodny i ciepły, wypadł w piątek. W owym czasie wraz z rodziną mieszkaliśmy w miejscowości Osada Kamionka koło Grodna, powiat Szczuczyn, województwo nowogródzkie. Ojciec był rolnikiem, hodował krowy i co rano po udoju odwoził mleko do mleczarni. Tak też zrobił 1 września. Po powrocie powiedział mamie i babci, że rano Niemcy wypowiedzieli wojnę Polsce i trzeba szykować plecak, bo lada moment sołtys może przynieść kartę powołania do wojska, a z Kamionki już odjechał jeden autobus z rezerwistami. Mama zaczęła płakać, babcia też, nam dzieciom także łzy popłynęły. Około dziesiątej usłyszeliśmy odgłosy silnych wybuchów, po kilku minutach zza lasu na niskim pułapie wyłoniły się trzy niemieckie bombowce. Ich celem była pobliska fabryka sklejki lotniczej w Zelwianach.
Jakie były nastroje w pierwszych dniach wojny? Ojciec trafił do armii?
- Tato ostatecznie nie został zmobilizowany, jego rocznika nie zdążono powołać. Życie przez kilkanaście dni płynęło dość spokojnie, aż 15 i 16 września ze strony południowej i zza Niemna zaczęły przez naszą wieś maszerować kolumny polskiego wojska: piechota, artyleria, kawaleria. A szło ich bardzo dużo, kierowali się na Grodno, w stronę granicy litewskiej.
17 września, a było to w niedzielę, jak zwykle udaliśmy się o 11 do kościoła na sumę. Po drodze zaintrygował nas panujący w budynku gminy niebywały ruch. Na podwórzu pracownicy palili jakieś papiery. Wybuchła panika, ponieważ powiedziano nam, że w nocy wojska sowieckie przekroczyły granicę państwa i maszerują w głąb kraju.
Do Kamionki czerwonoarmiści wkroczyli w środę, 20 września. Na naszym podwórzu zjawił się żołnierz. Rodzice wyszli przed dom, a my jak to dzieci - zawsze ciekawe, chcieliśmy zobaczyć obcego. I ujrzeliśmy mężczyznę w starej, wypranej rubaszce, furażerce z czerwoną gwiazdą, w butach z brezentowymi cholewami, karabinem przewieszonym przez ramię na sznurku. Powiedział ?zdrastwujcie" i poprosił o chleb. Ojciec bez słowa udał się do komory, przyniósł bochen, nożem wykonał na nim krzyż i podał żołnierzowi.
W tym samym czasie od strony północno-zachodniej słychać było odgłosy wybuchów artyleryjskich. Jednostki Wojska Polskiego, które przemaszerowały przez Kamionkę, broniły Grodna. Trwało to ledwie dwa dni nim Sowieci zajęli miasto.
Jak wyglądało życie pod okupacją radziecką?
- Czwartego dnia po wkroczeniu Sowietów poszedłem do miasteczka i tam zastałem już nowe władze. Milicjanci z czerwonymi opaskami na lewym ramieniu, z karabinami na sznurkach patrolowali ulice. Co niedzielę, zawsze po mszy w kościele, w sali domu ludowego organizowano przymusowe zebrania. ?Politrucy" wmawiali nam, że Boga nie ma, że religia jest tylko wymysłem ludzkim, a ?Polszcza" pękła jak bańka mydlana i teraz przyszła władza sowiecka i rządzić będzie proletariat. No i rzeczywiście rządzili, ale tylko do czerwca 1941 roku, kiedy przyszli Niemcy. Przez ten okres dużo ludzi wsadzili do więzienia. Mego dziadka posadzili za to, że miał 20 hektarów i był ?wyzyskiwaczem". Nałożyli kontyngenty na rolników w dostawie zboża, mięsa, mleka, nawet wełny. Zdążyli w tym czasie wyciąć ogromne połacie lasów, a uzyskane drewno wywieźć do stacji kolejowych i wysłać do Niemiec. Ludzie chodzili przygnębieni i zastraszeni.
Jak wyglądała sytuacja za Niemca?
- Niemcy przyłączyli nasze ziemie, Grodzieńszczyznę do Prus Wschodnich, do Trzeciej Rzeszy. Dwa kilometry od naszego domu, na rzece Jelna była granica z ZSRR. W Kamionce stacjonowało niemieckie dowództwo tego odcinka. Nie wolno było jej przekraczać.
Ojciec był wówczas łącznikiem, przerzucał za granicę partyzanckich szpiegów, m. in. z oddziału majora Ponurego. Pomagałem mu w tym razem ze szkolnymi kolegami, którzy mieszkali jakieś 100 metrów od linii demarkacyjnej, znali zwyczaje i wiedzieli o każdym kroku patroli.
Jak zaczęła się pana przygoda z armią?
- W lipcu 1944 roku wrócili na nasze ziemie Sowieci. Do Kamionki przybył niewielki oddział partyzancki im. Wandy Wasilewskiej. Pod nasz dom podjechało dwóch konnych z tej właśnie brygady. Zapewne zwabiła ich znajdująca się na podwórzu studnia. Napoili konie, umyli się i wtedy mnie dostrzegli. Zawołali: Chłopcze, chodź z nami na ochotnika! Za zgodą rodziny wstąpiłem w ich szeregi. I wtedy otrzymałem pierwszą w życiu broń, 100 naboi, 2 granaty i orzełka do czapki.
Dokąd zawiodła pana partyzancka wędrówka?
- Ruszyliśmy w kierunku Grodna. Jednak już po 20 kilometrach marszu czekały na nas pierwsze opały. W miasteczku Skidel mieliśmy przeprawiać się właśnie przez przygotowaną w pośpiechu przeprawę pontonową na rzece Kotrze. I to właśnie tuż przed nią zaskoczył nas nalot niemieckich samolotów. Kiedy zaczęły łomotać, myślałem, że już po mnie. Za sobą słyszałem krzyki dowódcy rozkazującego skrycie się, ale nie reagowałem. Stałem tak chwilę bez ruchu i zastanawiałem się, gdzie szukać schronienia. Instynktownie wybrałem ścianę pobliskiej chałupy. Przeżyłem. Ocalała również pozostała część załogi. Tak w ogóle okazało się, że przeprawa pozostała praktycznie nienaruszona. Ruszyliśmy dalej. W drugim dniu urządziliśmy obóz w Ejsmontach, wsi znanej z prozy Elizy Orzeszkowej. Była to piękna osada. Co parę metrów stał dom. Każdy z gankiem, kryty strzechą, prawie jak pałac.
Tam spędziliśmy kilka nocy, do pierwszych dni sierpnia.
Dotarły do was wieści o powstaniu warszawskim?
- W oddziale mieliśmy radiostację. Z niej dowódca dowiedział się 2 sierpnia o wybuchu walk w stolicy. Na wieczornym apelu wspólnie postanowiliśmy ruszyć Warszawie na pomoc. Nasza odsiecz zakończyła się jednak już po dwóch dniach. Zostaliśmy okrążeni przez batalion piechoty. Rozbroili nas, wsadzili w ciężarówki i cofnęli o 40 km, do miasteczka Orla. Tam przetrzymali nas 3 tygodnie w obozie, marnie karmili, a potem kazali ruszyć ponownie. W stronę Białegostoku. Po drodze zatrzymaliśmy się w Mostach. Miałem tam sporo krewnych, których postanowiłem odwiedzić. Tak mnie ugościli, że obudziłem się dopiero rankiem następnego dnia, na sianie w stodole. Moich żołnierzy już nie było. Cóż było robić, wróciłem do rodzinnej Kamionki.
Chyba nie chce pan powiedzieć, że tak skończyła się dla pana wojaczka?
- Ależ skąd! Pobyłem w domu miesiąc. Myśl o walce w służbie Ojczyzny nie dawała mi spokoju, i tak stawiłem się pod koniec września 1944 roku w armii. Kilka tygodni spędziłem najpierw w koszarach w Lidzie, potem w Białymstoku. Jeść dawali całkiem nieźle, bo i kasza, i chleb ze słoniną się znalazły. Na towarzystwo też nie dało się narzekać, w końcu było tu ze mną kilku kolegów ze szkolnej ławy, no i nasz nauczyciel Laskowski. Jak raz na apelu zagrali dawno nie słyszany hymn narodowy, wszyscy się popłakaliśmy.
W październiku wreszcie wsadzono nas do pociągu i odtransportowano do Woli Karczewskiej, wsi w pobliżu Otwocka. Tu nas ćwiczono - mnie przydzielili do kompanii cekaemów. Tu też dostaliśmy mundury i tu 4 grudnia złożyliśmy uroczystą przysięgę.
Po przysiędze od razu rzucili was na front?
- Zaraz po przysiędze przybyli do Woli Karczewskiej tzw. ?kupcy" - oficerowie wyszukujący żołnierzy do uzupełniania jednostek. Tak trafiłem do 2 pułku ułanów. Z nim przeszedłem szlak od Warszawy aż po rzekę Łabę. Pamiętam jeszcze znak drogowy ?Hamburg 120 km".
Co czuł żołnierz na froncie? Często towarzyszył wam strach o życie?
- Na froncie w zasadzie się takiego strachu nie odczuwało, nie było na to czasu. Ciągle byliśmy w napięciu, ruchu. Ciągle się przemieszczaliśmy, przebyliśmy przecież spory szlak bojowy.
Choć nie powiem, kilka razy solidnie nas ostrzelali, chociażby w marcu 1945 roku, na Wale Pomorskim. Koło Drawska nasza armia wykonywała desant czołgowy, któremu towarzyszył nasz pułk kawalerii, tzn. jechaliśmy do boju między tymi czołgami. Niemcy użyli przeciw nam pięści pancernych. Ich siła rażenia była wielka. Zginęło wtedy sporo żołnierzy, mnie też dopadł ogromny strach o własne życie.
Czy w czasie tej okrutnej wojny było miejsce na radość?
- Bywało różnie. Bywało i chłodno, i głodno, ale też wesoło. Pamiętam taką słodką przygodę w jednej z niemieckich miejscowości, w której stacjonował nasz oddział. Urządzaliśmy biwak, kiedy na ulicy nagle zapanowało poruszenie. Ruch jak w ulu. Wszyscy gdzieś tam biegli, to ja też za nimi. Okazało się, że wywąchali sklep ze słodyczami. Nienaruszony. Wyważyli drzwi. Czekolada! Jak się wszyscy na nią rzucili! Też złapałem kilka kartonów i pobiegłem szybko po wózek do obozu. Kiedy wróciłem nie było już więcej czekolady, na podłodze leżała tylko jeszcze kupka cukierków. Nagarnąłem ile się dało. I tak mieliśmy w oddziale czekoladę. Niestety ciepło wtedy było, słodycze zaczęły się topić. Daliśmy je więc koniom, wylizały dokładnie cały wózek!
Co czuł pan ósmego maja, kiedy skończyła się wojna?
- Boże, jaka wtedy była radość! Strzelaliśmy na wiwat. Sam z cekaemu wystrzeliłem chyba ze 100 pocisków. Koledzy sięgnęli też po rakietnice, ale tylko konie spłoszyli. Potem poszliśmy spać.
8 maja byliśmy już w odwrocie, dzień wcześniej wycofano nas z frontu.
Przygoda z armią trwała dalej?
- Po wojnie stacjonowaliśmy najpierw za Gorzowem Wielkopolskim, w Polichnie, później w Trzebiatowie. Stamtąd odkomenderowali mnie do podoficerskiej szkoły kawalerii. Spędziłem w niej niecały miesiąc, potem kazali oddać siodło i klacz, wsadzili na furę i odwieźli do Koszalina, do 10 Samodzielnego Szwadronu Łączności. W tym szwadronie służyłem do końca mojej wojskowej kariery, do jego rozformowania wiosną 1947r. Byłem radiotelegrafistą i instruktorem alfabetu Morse'a.
Co porabiał pan w cywilu?
- Koło Czaplinka, na Pomorzu, miałem ciotkę. Pojechałem do niej i spędziłem tam 3 miesiące. Potem dowiedziałem się, że w Lipkach zajął gospodarstwo i wraz z rodziną mieszka mój kuzyn. Przyjechałem do niego, pomagałem w gospodarstwie i chodziłem do gimnazjum wieczorowego. W 1951 roku podjąłem pracę w wydziale rolnictwa Powiatowej Rady Narodowej w Brzegu. Przepracowałem tam 12 lat, później aż do emerytury byłem księgowym, m. in. w Międzykółkowej Bazie Maszynowej w Kruszynie i spółdzielni produkcyjnej w Jankowicach Wielkich.
Czuje się pan spełniony, szczęśliwy?
- Nie narzekam. Mam wspaniałą rodzinę. Z żoną Marysią 17 czerwca obchodziliśmy 60 rocznicę ślubu. Dobrze nam tu na tym świecie. Wychowaliśmy jedną córkę - Mirosławę - teraz ona z zięciem się nami opiekują. Mamy pięcioro wnucząt i pięcioro prawnucząt.
Ma pan poczucie dobrze wykonanej misji wobec Ojczyzny?
- Tak. Walczyłem o Nią, dla Niej. Spełniłem swój patriotyczny obowiązek. Nie jestem jej dłużny.
Co dla pana w życiu jest najważniejsze?
- Rodzina. Jak bliscy mają się dobrze, to ja też dobrze się czuję.
Dziękuję za rozmowę. Życzę zdrowia i równie świetnej formy na dalsze lata!
Rozmawiał: Paweł Pawlita