Istnieje tysiąc powodów dla których na Kubę trzeba polecieć. Że ciepło zimą - to po pierwsze. I w zasadzie ten jeden pretekst wystarczy. Pozostałe powody, a zostało ich jeszcze 999 (spokojnie, tak długo ględzić nie będę), są równe temu pierwszemu, jeśli nawet nie ważniejsze. Pamiętajmy: reżim familii Castro powoli kruszeje i trzeba się spieszyć by odchodzącą Kubę zobaczyć. Kuba to amerykańskie limuzyny z lat 40, 50, i 60-tych. Takimi pojazdami wyspę zagracono niewyobrażalnie i dlatego bez specjalnej wyobraźni możemy znaleźć się na planie starego filmu, w którym gra Humphrey Bogart. Ale dlaczego wszystkie krążowniki przemalowano na zielono, różowo, niebiesko i fioletowo? W oryginale musiały być przecież czarne albo białe...
Dzisiaj, wzdłuż bulwaru Malecón, po wielopasmowej jezdni suną majestatycznie: Fordy, Buicki, Lincolny, Chevrolety i Plymouthy we wszystkich wydaniach. Kabriolety, szykowne limuzyny i jakieś niepospolite szosowe rakiety. Niesamowitej scenerii dopełnia atakujący falami Ocean, rozwiewający kłęby spalin dobywające się z rur bez katalizatora. W miarę ekologicznie jest w dniach, kiedy od morza wieje, a oszalały Atlantyk wali bałwanami w falochron spacerowego bulwaru. Właśnie na takim tle światowe telewizje nadają newsy z Hawany, wieści okraszone rozbijanymi o brzeg falami, których pióropusze sięgają paru pięter.
Nie przewieźć się muzealnym eksponatem (legalnie i półdarmo przecież) to zwyczajna wioska. Za parę peso można poczuć się po amerykańsku, niczym Orson Welles z Ritą Hayworth, zwłaszcza, kiedy na kolanach rozsadzi się ponadnormatywna, piąta pasażerka z targanym przez wiatr żółtym szalem. Przejażdżka nie do końca rozklekotanym Fordem (rocznik 1947) okazuje się podróżą w przeszłość i - wybaczcie naciąganą analogię - przez kubański IPN może być zakwalifikowana, jako kolaboracja z imperializmem.
Odrzućmy żarty i zajmijmy się czymś naprawdę poważnym. Hawańscy kierowcy jeżdżą szybko i bezpiecznie, są też znakomitymi mechanikami: na koła postawią każdego grata, a ideologię zwyczajnie mają gdzieś.
Z krążownikami konkurują zaprzęgi konne. One również świadczą usługi transportowe. Na ulicach widać pojedyncze Fiaty 125p, które na wyspie wyrobiły sobie markę i uchodzą za wehikuły kultowe, chwalone są za prostotę i niezawodność. Maluch z Bielska-Białej osiąga niepojętą cenę 5-6 tys. peso cuc!, a 15-letnia Lada nawet 15 tys.
Mieszkalny dom można wybudować o wiele taniej, bo już za 10 tys cuc. W porównaniu z samochodami - całkiem niedrogo. Przyjazny klimat pozwala na stawianie prostych budowli, jedynie z otworami okiennymi, ale koniecznie okratowanymi, liczą się przecież ściany i jakiś dach.
Transport na Kubie stanowi ogromne wyzwanie. Zarówno pociągiem (infrastruktura w ruinie), jak i autobusem. Na pokonanie 200 km potrzeba niekiedy dwóch dni. Autobusy Astro służą wyłącznie Kubańczykom i bilety należy rezerwować z miesięcznym wyprzedzeniem. Ażeby z nich skorzystać należy wylegitymować się dowodem osobistym. Kiedy nie zdobędzie się biletu trzeba czekać 2-3 dni na dworcu z nadzieją, że wskoczy się na miejsce przez kogoś zwolnione. Można ratować się darmowym ?autostopem", który opiera się na osobliwych zasadach. Policjant zatrzymuje pojazdy państwowe, które wyróżniają się tablicami rejestracyjnymi koloru niebieskiego, i po wypytaniu dokąd auto zmierza, wyznacza osoby do wsiadania, ludzi wyczekujących karnie w kolejce. Oto przejaw społecznej sprawiedliwości w dziedzinie transportu publicznego.
Polaków na Kubie szanują. Powiedzenie "soy Polaco" wywołuje szczerą radość. Zdecydowanie nielubiani są Rosjanie, których w kurortach całe tłumy i z którymi jesteśmy myleni. Zostawili swój Tomsk z -30 i przylecieli na półwysep Hicacos do Varadero po kubańskie +30. Jeśli miejscowi nie lubią Rosjan, to z pewnością szanują zawartość ich portfeli. Bracia Moskale tak jak i my, są przecież ludźmi "stamtąd", z równie lepszego świata. Kubańczykom nadokuczali w okresie ?bratniej współpracy" i dzisiejszym szarogęszeniem, stąd pewnie wspomniany brak sympatii.
Teraz uderzę się w piersi. Na Kubę wybrałem się z pobudek egoistycznych, chciałem mianowicie przejść się ścieżkami najsłynniejszego Kubańczyka. Chodzi oczywiście o Ernesta Hemingwaya. Bystrzejsi licealiści wiedzą, że większość dzieł noblisty powstało właśnie na rajskiej wyspie. Na Kubie pisarz używał życia, mieszkał na peryferiach Hawany w San Francisco de Paula, gdzie podejmował sławnych przyjaciół, choćby Gary'ego Coopera, i wspólnie z tarasu willi podziwiali panoramę najbliższej okolicy. Wzgórze Hemingwaya jest miejscem magicznym i dlatego ciągną tam fani z całego świata, znajdując trochę inną Kubę, oazę ciszy wypełnioną książkami i myśliwskimi trofeami. Niepowtarzalny klimat stworzyła ostatnia, czwarta z kolei żona pisarza, która ukochanemu chciała przychylić nieba.
Na terenie posiadłości znajdziemy słynną łajbę pisarza oraz cztery groby ukochanych psów.
Pisarz często wyrywał się do ulubionych miejsc, choćby do wioski Cojimar, powędkować i posiedzieć w którejś z knajpek ze szklanką Mojito, gdzie mógł pogawędzić o taaaaakiej rybie. W Cojimar nawet dzisiaj spotkamy rybaków uważających się za "pierwowzór" bohatera mikropowieści Stary człowiek i morze. A za jedno peso mamy szansę uwiecznić się na wspólnej fotce...
Fidel, jak każdy Hiszpan, fascynował się wojną domową opisaną w powieści Komu bije dzwon i wielokrotnie bywał w San Francisco de Paula w odwiedzinach u Hemingwaya. Niestety, do rewolucyjnych idei gospodarza nie przekonał, musiał walczyć sam.
W Starej Hawanie w Hotelu Obydwu Światów (De Ambos Mundos) do dziś istnieje pokój, w którym Hemingway zwykł się zatrzymywać, nawet wtedy, kiedy na peryferiach stolicy posiadał już willę. Pomieszczenie pozostawiono w nienaruszonym stanie, jakby pisarz wciąż tam rezydował i ledwie na moment zszedł do baru na szklaneczkę Mojito. Również to miejsce jest celem pielgrzymek.
Kuba pulsuje rytmami wyzwalanymi z kong, güiro, bongosów, claves, gua-gua i marakasów. Świetni muzycy są wszędzie, na każdym rogu ulicy i w najpodlejszej nawet tancbudzie, wszyscy niewiarygodnie rozśpiewani i roztańczeni. Codziennie po parę razy usłyszymy słynną ?Guantanamerę", kultową pieśń skomponowaną przez gitarzystę Joseíto Fernándeza do wiersza kubańskiego wieszcza - Joségo Martí. To rzecz o kobiecie z Guantanamo rozdzielonej z ukochanym. Utwór ów, obok
Bèsa Me Mucho (Całuj mnie mocno), jest znany na całym świecie w niepoliczalnych wykonaniach.
Cóż, nie mamy wyboru, także po takie wrażenia leci się na Kubę. Po kilku dniach pobytu wydaje się, że repertuar kubańskich muzykantów ogranicza się do tych dwóch pieśni. Czasem, przy dłuższym posiedzeniu w jakiejś klimatycznej knajpce, istnieje szansa posłuchania czegoś innego, choćby smętnej pieśni o... Ernesto Che Guevarze lub największego przeboju ekipy Buena Vista Social Club zatytułowanego
Chan Chan, który traktuje mniej więcej o tym:
Z Alto Cedo jadę do Marcane
Dojeżdżam do Cueto, potem do Mayari.
Nie zaprzepaszczę miłości,? którą czuję do Ciebie.
Wilgotnieją mi usta,? nie powstrzymam się.
Kiedy Juanita i Chan Chan
przesiewali piasek na plaży,
jakże pośladki jej drgały,
jakże Chan Chan się rozpalał.
Oczyść przejście? z suchych trzcin,
bo chcę usiąść na tym pniu.
Inaczej nie wytrzymam.
The Buena Vista Social Club to nazwa muzycznego klubu w Hawanie, który szczyt popularności osiągnął w latach trzydziestych i czterdziestych XX wieku.
Właśnie tam rodził się jazz z wpływami mambo, charangi (potrzebne skrzypce i flet), pachangi oraz cha-cha-cha. Tak powstała muzyka afro-amerykańska, z którą wystarczyło połączyć hiszpańską gitarę klasyczną i otrzymaliśmy wybuchową mieszankę kubańską przy której biodra same zaczynają pracować. Fenomen BVSC odkurzyli niemieccy filmowcy (Wenders), pokazali światu i... otarli się o Oscara. Pokazali podróż pełnymi egzotyki ulicami Starej Hawany. W filmie nie ma polityki, jest nieszczęśliwa miłość sprzed lat, pierwsze pocałunki, samo życie w doskonałej oprawie muzycznej. Muzycy z BVSC odbyli nawet światową trasę koncertową. Wciąż istnieje okazja usłyszenia na żywo dwóch ostatnich członków legendarnego zespołu. Obecni muzycy, młodzi artyści grający w sekcji dętej, nie wstydzą się stylu dziadków, dbają o poziom artystyczny i dlatego na swoich koncertach mają komplety widzów.
O niezwykłych budowlach i architektonicznych cudach Hawany napisano już wiele. Rzeczywiście robią ogromne wrażenie. Zwłaszcza rozkład ulic i spacerowych traktów. Wystarczy zejść z utartego szlaku, dosłownie zrobić krok w bok, by znaleźć się w budowlanym horrorze. Od nigdy nie remontowane obiekty, niektóre pozawalane i już opuszczone, cudem trzymające się balkony, niegdyś wspaniałe ornamenty, stiuki, gzymsy i wykusze.
To anturaż dla hawańczyków żyjących w ogromnym zatłoczeniu w samym centrum stolicy. Rewolucja przegnała z pałaców burżujów, podzieliła apartamenty na klitki i wpuściła tam biedotę. Trzeba ogromnych pieniędzy by gruzowiska doprowadzić do ładu.
Establishment kubański zamieszkuje z dala od city w parterowych domach, przy cichych uliczkach. Na podjazdach stoją kilkunastoletnie Lady i... Maluchy, symbolizujące kubański dostatek.
Budowlane cudeńka są świadectwem bogactwa, które wywodziło się z handlu cygarami, rumem i cukrem. Nie wolno zapominać, że do rewolucji
Hawana była zagłębiem rozrywkowym Florydy. Na wyspę przybywało się dla seksu i hazardu. Liczne lupanary, kasyna i kabarety kontrolowała międzynarodowa mafia. Hawaną rządzili bossowie żydowscy, amerykańscy, rosyjscy i... polscy.
Dzisiaj Stara Hawana powoli podnosi się z upadku, pięknie odnowiono już całe kwartały. Niepospolite elewacje kontrastują ze szkieletami opuszczonych domostw skrywających architektoniczne niespodzianki i jakieś tajemnice.
Posłowie
Mój przyjaciel Walery, człowiek nietuzinkowy, skwitował karaibską przygodę mniej więcej tak. - Na Kubę jechałem z ciekawością. Chciałem zobaczyć kraj, który przeciwstawił się jankeskiej hegemonii. To co na miejscu zobaczyłem - pozbawiło mnie resztek szacunku dla takiej polityki. Fidel zasłużył na piekło!
Sen
Cała Polska straciła smak! - stara Kubanka przytaskała newsa. Sensacyjną rewelację usłyszała w reżimowej TV, gdzie poinformowano o szalejącym w Polsce wirusie, który bezpowrotnie rujnuje Polakom kubki smakowe. Podzieliwszy się wiadomością z prof. Baymannem - uczonym, który od czasu rewolucji robi karierę na wyspie, w te pędy przybiegła do nas, do turystów "stamtąd" z alarmem.
Nie wrócicie do kraju! Fidel zechce was zatrzymać w izolatce, gdzieś na prowincji, w jakimś opuszczonym kołchozie.
No, nie!
Ufff... To tylko turystyczny sen, koszmar przyśniony już w ojczyźnie...
Żyję teraz z dylematem. Dlaczego stara Kubanka, zamiast po hiszpańsku, posługiwała się nienaganną polszczyzną?
Mam świadomość, że nie wyczerpałem tematu, nic przecież nie napisałem o tamtejszej mañanie. Kiedyś może jeszcze do kubańskich klimatów wrócę, poczekam (powoli, mamy czas) aż kubki smakowe odzyskają pełną równowagę.
Foto: Ryszard Damuć i Leszek Tomczuk