wtorek, 01 kwietnia 2025

brunei darussalam 01Po pełnych ludzi ulicach filipińskich miast i przeludnionej, 20-milionowej Manili pierwszy dzień w sułtanacie Brunei Darussalam był miłą niespodzianką.

 

 

 

Wszędzie otoczył mnie spokój i absolutny brak pośpiechu. Nawet mieszkający tu Indus, który podwiózł mnie autostopem do centrum jechał powoli i ani razu nie zatrąbił. Wiem, wiem, osoby którą spędziły w Indiach choćby dzień nie uwierzyły mi w to dziwactwo, że kierowca z New Delhi przejechał 5 kilometrów bez klaksonu, ale na prawdę tak było. W zaspanej i rozleniwionej stolicy o wdzięcznej nazwie Bandar Seri Bagawan takie rzeczy to codzienność. Pierwszego dnia jeszcze tego nie wiedziałem a wkrótce miałem dokładnie zrozumieć, że 4 noce w tym państwie to zdecydowanie za długi pobyt i trafione gdzieś w internecie stwierdzenie, że Brunei jest najnudniejszym krajem świata nie było jakoś specjalnie przesadzonym epitetem.

 

Po tygodniowych pobytach w Południowej Korei, Chinach i na Filipinach do Brunei poleciałem sam. I dobrze, bo nieźle by mi się dostało od dziewczyn za takie podróżnicze dziwactwo. Powiem szczerze, że ostra jazda z żoną i córką w Korei a potem po dołączeniu w Pekinie syna, w państwie środka zmęczyła mnie trochę. Gdy dziewczyny wyleciały do swoich domów w Polsce i Belgii a my z juniorem polecieliśmy na Filipiny myślałem, że trochę odpoczniemy na plażach rajskich wysp. Jednak dalej obroty podróżnicze mieliśmy nastawione na najwyższych biegach a spotkania z siostrami zakonnymi posługującymi na Filipinach, które zawiozły nas do ludzi żyjących na wysypiskach śmieci, cmentarzach, osiedlach bez prądu i domach ze sklejki i kartonów było mocno absorbujące. Brunei więc miało z założenia być takim małym odpoczynkiem a pierwszy dzień potwierdził te oczekiwania.

 

Stolica i jak to zwykle, choć nie zawsze bywa największe miasto liczy zaledwie 150 tysięcy mieszkańców, więc wielkością przypomina Bytom czy Zabrze. Bezrobocie jest na bardzo niskim poziomie a Brunejczycy nigdzie się nie spieszą. Temperatura niemal nigdy nie spada poniżej 23 stopni i nie przekracza 34. Przez cały rok jest duszno i wilgotnie, co nie zachęca do jakiś wielkich aktywności. Poziom życia jest zauważalnie wyższy od Filipin, skąd właśnie przyleciałem. Na ulicach nie widać bezdomnych czy żebrzących ludzi. Za to niemal każdy dorosły obywatel ma swój samochód. Paliwo jest bardzo tanie. Cena benzyny 95 wynosiła podczas mojego pobytu 1,6 złotych za litr a diesel był jeszcze o 50 groszy tańszy. Te ciekawostki wyjaśnili mi mieszkańcy. Paliwo dotuje rząd a dostęp do służby zdrowia jest dla wszystkich obywateli całkowicie darmowy.

 

Pisząc rząd, należy sprostować iż większość funkcji sprawuje sułtan Hassanal Bolkiah Mu’izzadin Waddaulah. Od 1964 roku jest władcą absolutnym w dosłownym znaczeniu tego słowa. Mając zaledwie 21 lat odziedziczył tron królewski po ojcu w 1967 roku, co czyni go najdłużej panującym władcą na świecie. Władanie musi mu najwyrażniej sprawiać przyjemność, bo w swojej jednej osobie łączy funkcje premiera, ministra obrony narodowej, ministra spraw zagranicznych i handlu oraz ministra finansów Brunei.

 

Sułtan to na prawdę dobry człowiek, bo oprócz dopłaty do cen paliwa i leków co roku wysyła wszystkim mieszkańców po paczce daktyli. Wystarczy się zarejestrować w specjalnie dedykowanej „daktylowej” aplikacji króla, opisać z ilu mieszkańców składa się rodzina i 300 gramowe pudełko pełne pysznych suszonych owoców leci do każdego domu z uśmiechem sułtana na wieczku i to w zgodnej z deklaracją ilości. Zjadłem parę tych daktyli. Pyszne! No i jak tu nie kochać takiego władcy. Pan sułtan mając dwie żony (tę drugą sobie zmienił, więc praktycznie miał trzy) jest ojcem pięciu synów i siedmiu córek. Na koniec warto zaznaczyć, iż pan Hassanal jest jednym z najbogatszych ludzi na naszej planecie, ale tego to chyba każdy się już się zdążył domyśleć…

 

 

brunei darussalam 02

 

 

A skoro o rekordach mowa, dobrze w tym właśnie miejscu, zaraz obok bogactwa sułtana opowiedzieć o ciekawostce, która mnie tu przyciągnęła. Kampong Ayer – czyli największa na świecie wioska zbudowana na wodzie. Źródła podają że długość drewnianych chodników posadowionych na palach wbitych w wodę zatoki Brunei i rzeki o tej samej nazwie przekracza 5 km. W opisywanej przez lubiących szokować podróżników jako „Wenecja Wschodu” (co jest ostrym nadużyciem i deprecjacją Wenecji) Kampong Ayer mieszka ponad 10 tysięcy mieszkańców. Prowadzą tu tu tradycyjny tryb życia, taki sam jak ich rodzice i dziadkowie. Mi opowiadali, że w ich sposobie funkcjonowania nic się nie zmieniło od setek lat. Siadłem sobie na chwilę w jednej z lokalnych knajpek dla lokalasów i zjadłem pyszną zupę za pół dolara brunejskiego. To było bardzo ciekawe doświadczenie móc podpatrzeć jak żyją tu ludzie. Z pozoru normalnie. Pranie się suszy na sznurkach, dzieci wracają ze szkoły, psy i koty biegają wokół domów. Przez otwarte drzwi widać kobiety gotujące obiad i zamiatające dosyć spore domostwa. Zwykłe życie… ale na wodzie.

 

W Brunei zatrzymałem się u Habyba. Znalazłem go na portalu Couchsurfing, w którym od podróży dookoła świata mam profil z wieloma pozytywnymi rekomendacjami. Hadyb po północy odebrał mnie z lotniska ze swoim kolegą i od razu zawiózł do restauracji. Pierwsze smaki brunejskiej kuchni? Słodko, oj słodko tu jedzą.


„Wojtiek - tak mnie nazywał - mam nadzieję że lubisz słodkie sosy, bo my tu słodzimy wszystko. Nawet banany, przed smażeniem na głębokim oleju obtaczamy w mące i… miodzie.”


Szybko zrozumiałem, jak prawdziwy był ten opis lokalnych smaków, bo mój kurczak został minimum kilka razy zanurzony w miodzie a po usmażeniu zalany przesłodkim sosem na bazie mleka kokosowego.


„Dasz radę to zjeść?”


Habyb, jest ok, ale proszę załatw mi zimne i mocno gorzkie piwo. Może mają tu Pilznera?”


„Przykro mi, nie ma szans. Tu mamy zakaz sprzedaży alkoholu i papierosów a za narkotyki grozi kara wieloletniego więzienia”.


„Spróbuj za to ryżu. To nie nasz ryż. Sprowadzamy go z Tajlandii, ale specjalnie dla nas go słodzą”


„Oooo jak fajnie” – westchnąłem w myślach, żeby nie urazić mojego nowego przyjaciela.

 

Rano Habyb zabrał mnie przed pracą do sławnej tutaj restauracji. Otwarta od 1946 roku knajpa Chop Jing Chew serwuje pieczony na miejscu chleb ze słodkim (a jakże inaczej) wypełnieniem. Pychotka, choć po tych dwóch pierwszych posiłkach zacząłem obawiać się o moją wagę.


„Ojojoj, dobrze że przyleciałem tu tylko na 4 dni” westchnąłem sam do siebie, wyjmując chyba z pół kostki masła z przyniesionej przez okrągłego kelnera kanapki z mocno żółtą marmoladą.

 

Poruszanie się po stolicy jest kłopotliwe. Choć ja nie mogę tego potwierdzić, ale po kolei. Transport publiczny istnieje w bardzo ograniczonym zakresie i chcąc na niego liczyć trzeba wziąć pod uwagę godzinne przesiadywanie na przystankach w oczekiwaniu na rzadkie autobusy. Taksówek też nie widać na ulicach. Można je zamówić w aplikacji, ale też często trzeba uzbroić się cierpliwość.

 

Od razu pierwszego dnia postawiłem więc na autostop. I to by strzał w dziesiątkę. Gdy moja ręka zbliżała się do 75% zaplanowanej wysokości podniesienia, za każdym razem stawało koło mnie auto. Extra! Toż to było lepsze od autobusów. Nie kupowałem biletów. Nie musiałem nawet szukać przystanków. Ludzie mega uczynni i ciekawi mnie, stawali, zagadywali, opowiadali o sobie i koniecznie się ze mną fotografowali.

 

Ze względu na rzadko kursujące autobusy zamiejscowe odstąpiłem od planów przejazdu do drugiej części państwa, do której dostać się można tylko przez most.

 

 

brunei darussalam 03

 

 

W stolicy trzeba zobaczyć dwa meczety, ale (wstyd przyznać) ja dotarłem do jednego. Meczet Jame’Asr Hassanal Bolkiah nie przypadkowo ma w swojej nazwie personalia obecnego sułtana. Jest ufundowany właśnie przez niego w celu uczczenia… samego sobie. Ma 4 wysokie minarety i 29 krytych złotem kopuł na cześć faktu, że Hassanal jest 29-tym sułtanem Brunei. Budowla jest ogromna, choć nie tak okazała jak na przykład Hagia Sofia w Istambule. Na pewno rzuca się w oczy po zmroku, bo będąc w kolorze białym i pięknie oświetloną warta jest chwili przystanku.

 

Swoistą atrakcją, świadczącą o wyrafinowanym guście kulturalnym tutejszego sułtana (muszę sprawdzić czy sułtan nie jest jeszcze ministrem kultury) jest „zaparkowany” na otaczających ją stawach pełnowymiarowy, jak sądzę, statek. Gdy zapatrzyłem się na niego z krzaków, zaraz przed moimi nogami wyskoczył ogromny jaszczur. Leżące na wyspie Borneo państwo Brunei graniczy z Malezją i Indonezją, w której biegają jeszcze większe potwory, znane jako smoki z Komodo. Gdy dwumetrowej długości jaszczur popatrzył na mnie w głowie przeleciały mi myśli o jego ziomkach. Nie zainteresował się jednak zarośniętym Polakiem i na spokojnie pobiegł sobie gdzieś a ja odsapnąłęm, znów chwaląc własny pomysł o niegoleniu się podczas wypraw.

 

W państwie muzułmańskim warto też zawsze odwiedzić społeczność chrześcijańską. W stolicy liczy ona 10 tysięcy wiernych i skupiona jest przy kościele Wniebowstąpienia NMP. Około 57% populacji Brunei stanowią muzułmanie. Spośród 430.000 wszystkich mieszkańców sułtanatu około 57 tysięcy wyznaje wiarę chrześcijańską. Całe prawodawstwo państwa oparte jest jednak na szariacie, który oczywiście islamowi nadaje wiodącą rolę. W społeczności funkcjonują tzw. „Religion Enforcement Officers”, czyli osoby kontrolujące przestrzeganie religijnego prawa szariatu w rodzinach.

 

 

brunei darussalam 04

 

 

Jednak, jak rozmawiałem z Gregiem – mieszkającym tu od ponad 20 lat Filipińczykiem, w życiu codziennym nie odczuwa się jakiś reperkusji ze względu na wyznawaną wiarę. Pewnie inne zdanie mieliby księża, którzy mają zabronione nauczanie poza świątyniami, rozbudowę i budowanie nowych kościołów.

 

W ostatnim dniu otrzymałem jeszcze zaproszenie od wykładowcy akademickiego. Umówiliśmy się na wizytację University Brunei Derussalam i kolację w kampusie. Podczas posiłku okazało się, że pan wykładowca nie jest Brunejczykiem, tylko Irańczykiem, który w ramach wymiany studenckiej obronił tu magistra a teraz kontynuuje naukę na studiach doktoranckich. Tym samym otrzymałem zaproszenie do Iranu, więc podróże nie przestają mnie zaskakiwać.

 

Po 4 spokojnych dniach odpoczynku wsiadłem do powrotnego samolotu do Manili, skąd już kolejnego wieczora miałem kontynuować moją wyprawę po południo wschodniej Azji. Następnym przystankiem jest Republika Palau. Wyspiarskie państwo położone w Mikronezji i Oceanii obejmuje zachodnią część archipelagu Karolinów, cztery pojedyncze wyspy koralowe (Merir, Pulo, Tobi, Sonsorol) oraz atol Helen, czyli razem ponad 250 wysp. Czy dotrę do wszystkich? Nie sądzę, ale kilka odwiedzę na pewno, co opiszę w kolejnym odcinku.

 

TTG

 

 

panorama album

 South Wales Fotor

 

reportaze na pasku