Bo Dziworski jest nie wiedzieć kim do końca, operatorem, reżyserem filmów dokumentalnych, nauczycielem akademickim i dopiero gdzieś tam na końcu fotografem.
fot. Bogdan Dziworski
Im głębiej w to samotne siedzenie, tym więcej historii i zdjęć, ledwie jej zarys.
Na zdjęciu samotnego starca (gdzie złowionego, nie mam pojęcia, pewnie w Łodzi) jest tylko on i zwalona figura. Ułomki.
Starzec mógłby tak stać w Pradze albo na francuskiej prowincji, w Londynie czasu powojennej biedy, a może w Stanach za wielkiego kryzysu: ubrany jest właśnie tak, jak się ubierano jeszcze w latach trzydziestych i nieco wcześniej, właściwie wszędzie. Ma na sobie, a jakże, gruby i ciemny płaszcz (koloru tu nie ma, bo zdjęcia Dziworskiego są wyłącznie czarno-białe), trzyczęściowy garnitur, przez pierś biegnie skosem dewizka od zegarka; a ja ciekaw jestem, czy tylko ona, czy jednak w kieszonce na piersi tkwi nadal zegarek. Kusi mnie ten domysł, bo wszelkie okoliczności spychają wyobraźnię na te tory. Zaskakuje jedynie jedwabny szalik w perski wzór. Między białą koszulą a kamizelką dostrzegam jeszcze sweter. Ta jego starość najwyraźniej jest zimna, mroźna, stąd te grube wełny. Całość dopełniają kapelusz i laska w prawej ręce, widać tylko jej rączkę. Można pomyśleć, że to posunięty w latach elegant z laską i ręką w kieszeni płaszcza, ale to już nie ta epoka, bo z pewnością chodzi o lata sześćdziesiąte, kiedy zapanowały inne kroje, taka elegancja była już wówczas wytarta, przestarzała, podobnie jak znoszona jest ta jego wymiętolona, chuda twarz. No i otoczenie nie takie, żeby myśleć o elegancji współczesnej zdjęciu: mężczyznę otacza obraz nędzy i zniszczenia, te jakieś ledwie widoczne gruzy, kamienie, u jego stóp leży powalona i bezręka kamienna figura Chrystusa jak dalekie echo stojącego nad nim człowieka u kresu. Poza tym fragmenty kamiennych obramień, ułomki płyt, wszystko na tle zniszczonego muru obrosłego splątanymi linami bezlistnego bluszczu. Może to u kamieniarza, a może pod rozwalonym kościołem. Albo gdzie indziej: na zdjęciu jest tylko to, co widać, nic więcej.
Na pierwszy rzut oka widać nade wszystko te dwie postaci, jedną już powaloną, drugą, która jeszcze stoi, i te nędzne resztki wspaniałości miasta. Któregokolwiek, gdziekolwiek: bo człowiek podąża jasną, nieodmienną drogą, ku śmierci, tak jak idee i kamienie murszeją lub są burzone przez człowieka. Ale jest jeszcze coś ponad: wspaniałość tej nędzy, elegancja podania obrazu, jakby chodziło o zwykłą, każdemu dostępną obserwację, najzwyczajniejszy widok, wytrącają z ręki narzędzia. Chce się patrzeć, nie chce się wgłębiać, kroić, myślę; a wiem przecież, że trzeba koniecznie napisać i pokazać, bo gdzieś przepadnie.
To jedno z mniej znanych zdjęć Dziworskiego czy raczej zdjęcie nieznane. Mimo że wydano u nas trzy jego albumy (a do tego jeden wcześniej opublikowany w Austrii), a więc wcale niemało; to może się wydawać, że, jak u wielu, to wszystko przyszło spóźnione i mimo wszystko pozostaje w jego przypadku marginalne. Bo Dziworski jest nie wiedzieć kim do końca, operatorem, reżyserem filmów dokumentalnych, nauczycielem akademickim i dopiero gdzieś tam na końcu fotografem; jak u wielu, jedna aktywność zagłusza drugą. Film go pociągał najmocniej i jako filmowiec najgłębiej się zapisał: całe szczęście, że te filmy są dostępne w sieci i można się przekonać, dlaczego. Mimo albumów, wielu stron zadrukowanych jego zdjęciami, pozostaje więc rozpoznawalny głównie jako operator i reżyser. Inny problem: choć chętnie mówi o swoich fascynacjach (Henri Cartier-Bresson wyskakuje jak za naciśnięciem guzika), nie wiadomo dokąd przynależy jego fotografia. No i wreszcie swoje zdjęcia zaczął pokazywać późno i bez tej zaciętości, która sprawiła, że wielu mniej godnych poważania wybiło się, a on nie.
Mówi się o nim jako o wybitnym filmowcu, człowieku zespolonym z kamerą, to niemało. Nawet tutaj, na portalu, na którym ukazują się te notatki, długa informacja jemu poświęcona zaledwie wzmiankuje, że to fotograf i autor albumu fotograficznego. A jednak zajmuję się tu zdjęciem ruin, człowieka i miasta, nie z przekory czy nie tylko: zdjęcia Dziworskiego dokuczają mi, od kiedy je pierwszy raz zobaczyłem i od kiedy je miałem w domu, najpierw pod postacią malutkiego albumiku Hejkego, a potem już odbitek i albumów.
A więc ten starzec i figura Chrystusa. Jest tu coś zasadniczo znajomego i dopiero po jakimś czasie pojąłem, że nie chodzi o inne zdjęcie ani o grupę zdjęć, ani o zasadnicze i jasne podobieństwo do czyjejś twórczości, nawet nie o Cartier-Bressona tu idzie, a autor powołuje się na niego tak, jak inni powołują się na czyny i pisma zakonnego patrona. Idzie tu raczej o pewną grupę fotograficznych doświadczeń, a więc wczesnego Kertésza, tego z okresu węgierskiego i paryskiego, Munkácsiego, wczesnego Billa Brandta, Wernera Bischofa, kiedy fotografował rozwaloną Warszawę w 1948 roku. Jest tu nawet William Klein, ten od albumu "New York", i sporo Koudelki. (Ale Klein i Koudelka przyszli później, a z całą resztą Dziworski mógł, ale nie musiał się zetknąć). Wszyscy oni gdzieś mu patronują, jak się wydaje, ale Dziworski nie należy do żadnej szkoły, nie ma wyznania prócz decydującego momentu, jak powiada: ale przecież na koniec w jego zdjęciach nie ma żadnej dominującej obecności mistrza. Nie ma naśladownictwa, nawiązań, echa, jest on sam i to jest jego rzeczywista miara. Zdjęcia i fotograficzny świat Dziworskiego zbijają więc z pantałyku, nie wiadomo, do czego je przypasować. Po dziesięcioleciach pozostają świeże. Nie są w najmniejszym stopniu reporterskie, w znaczeniu, jaki reportażowi fotograficznemu nadała druga połowa ubiegłego wieku (a jego końcówka rozbiła w pył). O ile w ogóle, są u Dziworskiego zaledwie nielinearne historie, na upartego można się dopatrywać luźnych cykli, ale najlepiej widzieć to, co ja widzę, pojedyncze, wyłapane obserwacje poddane rygorystycznemu filtrowaniu: poprzez upływ czasu i kolejne kadrowania. Wyobrażam sobie, jak to wyglądało, bo zrządzeniem losu mam w rękach różne wersje tych samych zdjęć Dziworskiego, bardzo różniące się między sobą i nieraz odległe od wersji, które później publikował. Uważam się za szczęściarza.
Dziworski to całkiem osobna jednostka, drapieżnik chodzący samotnie.
Łódź 1964, fot. Bogdan Dziworski
Każde z tych zdjęć jest zamkniętą historią. Oto fragment ulicy czy raczej podwórko, tak się można domyślać, bo po lewej daszki stajni, magazynów czy garaży, jakichś niskich i byle jakich zabudowań. Przed nimi podwórze, zachodzę w głowę, czy brukowane, czy z bitej ziemi, czy może jednak pokryte asfaltem tak już zrytym i rozjeżdżonym, że wygląda jakby go tam wcale nie było. Stawiałbym na bitą ziemię. Scenę oglądam okiem Dziworskiego, magistra Dziworskiego, jak głosi dumna zielona pieczątka na odwrocie, z wysokości pierwszego, może drugiego piętra. Rytm i sens zdjęciu nadają tu linie: przekątna, bo tak ustawiona jest ta scena, wprowadza dynamizm, którego może zabrakłoby, gdyby nie ten zabieg, no i zapewne był wymuszony, bo z punktu, w którym stał fotograf, nie dało się tego ująć inaczej. Poprzeczne proste: w jedną ustawiło się w połowie wysokości trzech mężczyzn, a cztery pojazdy, po dwa na dole i na górze, tworzą dodatkowe dwie linie; to dwa karawany i dwie konne przyczepy. Gęstości dodają rozbiegane dyszle i hołoble błyszczące w cieniu albo czarne krechy na jasnych połaciach: drewniane, dalekie ideału, nic w nich z idealnych kątów prostych i wzorcowych linii wyrobów metalowych. To dzieje się w Polsce, w Łodzi, jest rok 1964. Wiem z albumu "1/250", książki, której właściwie nie znoszę, bo przynosi fotografowi wiele szkody: zdjęcia są w nim szare, druk zły, a niektóre zdjęcia, jak właśnie to, zostały zreprodukowane w lustrzanym odbiciu; więc lepiej sięgać po "f 5,6" z 2017 roku i przeczytać teksty; esej Adama Mazura wiele przekonań prostuje.
A więc rok 1964, wszystko jest takie niby zwyczajne tą zgrzebną zwyczajnością miasta, które nie zna bogactwa, a jednak jakieś przedwieczne: z jakiegoś dawno pogrzebanego świata te czapki futrzane, ten kaszkiet niedzisiejszy i konne przyczepy, już nie proste drewniane fury ani furmanki, tylko przyczepy o stalowej konstrukcji, uzupełnione deskami, lecz nadal konne. Ciągnął je jeden koń, mają hołoble. Z góry widać, że w tej dalszej leżą porzucone szufle, więc albo jakieś towary sypkie nimi wożono, piasek czy żwir, albo węgiel na opał czy cokolwiek było trzeba. Takie ciężarówki mocy jednego spokojnego, umięśnionego konia pociągowego, żadnej tam końskiej piękności. Obok, w rzędzie dalej zabudowań, jeden za drugim karawany, jednodyszlowe, na dwa konie, bo taki karawan to parada, przedśmiertny karnawał dla widzów, uliczne widowisko. Jest inne zdjęcie Dziworskiego z jednym z nich, poznać po aniołach: przez tylną szybę oprawną w bogatą ramę widoczna jest nie trumna z wieńcami, ale weseli karawaniarze w strojach ze świecącymi guzami; ich nogi dyndają nad ziemią. Na tej fotografii jest widoczna cała pokraczna nędza i wiadomo od razu, jak sztuczne są pompa i przepych widoczne dla postronnych. Tu prześwituje dziurawe płótno cyrkowego namiotu.
Facet w kaszkiecie myje koło karawanu, obok jego prawej nogi stoi pogięte blaszane wiadro. Koła są drewniane, okute blachą. Z góry widać, że te pojazdy niejedno już przeszły i pewnie zaprzęga się do nich te same konie, co do przyczep: piasek czy ciało wystrojone do pogrzebu w błyszczącej trumnie, wszystko jedno, towar. A podwórko nędzne. Tyle. Dość, żeby na dłużej zagnieździć się w głowie.
Jak on to wypatrzył, nie mam pojęcia i właśnie to mnie zachwyca. Wzrok Dziworskiego błądzi tam, gdzie wszystkie spojrzenia, ale fotograf ma odwagę pozostać na dłużej i posłużyć się aparatem. Nie prześlizguje się, wydłubuje coś, co większość obserwatorów pomija, to znaczy działa z jubilerską precyzją, na półpiętrze kamienicy buduje kadry, obrazy zapadające w pamięć. Tworzy je z najprzaśniejszej rzeczywistości, migotliwej sieczki danej do oglądania każdemu. Nie wewnątrz więzień o zaostrzonym rygorze ani w melinach, nie pośród narkomanów ani w Afryce czy w Indiach, ale na podwórku. U kamieniarza. Pod zburzonym kościołem. W parku, na plaży, wszędzie, gdzie każdy może się znaleźć. Wydłubane widoki tak długo obraca i przymierza (dziesięciolecia dzielące wykonanie zdjęcia i jego publikację, o ile kiedykolwiek do niej dochodzi), aż się na nich nie pojawi blask precyzyjnie skonstruowanego olśnienia, które zdaje się wynikać samo z siebie, jakby tam było i wystarczyło je podnieść. A jednocześnie niedowierzania, że można tak patrzeć i to widzieć.
Bo zazwyczaj nie można.
Autor: Wojciech Nowicki (foto: Kuba Ociepa/AG)
Pisarz, kurator wystaw fotograficznych i recenzent kulinarny. Jego książka "Dno oka. Eseje o fotografii"(2010) znalazła się w finale Nagrody Literackiej Nike 2011, a w 2012 otrzymały nagrodę Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. Wydane w 2013 roku "Salki" otrzymały Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii esej. Opublikował także m.in. "Odbicie" (2015) oraz monografie fotograficzne: "Jerzy Lewczyński. Pamięć obrazu" (2012) czy "Zofia Rydet. Zapis socjologiczny" (2017). Jego ostatnio wydana książka, "Cieśniny" (2019), jest nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia 2020 w kategorii proza. Mieszka w Krakowie.