Nakładem Oficyny Wydawniczej Retman ukazała się książka autorstwa Waldemara Mierzwy i Mirosława Gworka „Mazury na jeziorach i w kuchni”. To kolejna praca wydana w ramach serii „Moja Biblioteka Mazurska”.
Publikacja składa się z dwóch części. Pierwsza część została poświęcona historii rybaczenia po 1945 roku oraz efektom zarządzania jeziorami na Mazurach po zakończeniu II wojny światowej.
Druga część publikacji to swoista podróż kulinarna, w trakcie której czytelnik będzie miał okazję poznać tajniki przyrządzania ryb słodkowodnych. W ostatnim fragmencie publikacji autorzy prezentują charakterystykę poszczególnych gatunków ryb jeziornych i hodowlanych. Niezaprzeczalny atut publikacji stanowi bogaty materiał ilustracyjny oraz niezwykle ciekawe wspomnienia osób związanych z lokalnym rybaczeniem i kulturą kulinarną Mazur.
Zachęcając do lektury, zamieszczamy fragment książki pt. RYBACKA BEZ PRZYSZŁOŚCI
Jerzy Urban, ur. w 1960 roku w Piszu, syn Ericha i Ewy z d. Grzymała, jest Mazurem, a za żonę wziął Warmiaczkę, Lidię z d. Knieja. Obie jego siostry wyjechały do Niemiec, Helena wróciła stamtąd po kilku latach. Zanim Jerzy został rybakiem, zaliczył kilka lat pracy na warszawskich budowach. Wrócił z powrotem na rodzinną ziemię w 1984 roku i zatrudnił się w brygadzie w Głodowie.
Rybaków było tu wtedy 16, wszyscy byli, jeśli nie jego rodziną, to znajomymi, bo nim pojechał robić do stolicy, często pracował na wodzie na zastępstwach. W sumie rybaczył w Głodowie 23 lata. Nie żałuje tamtych decyzji, ani powrotu na Mazury, ani pójścia w rybackę (mazurskie: rybaczenie), ale trzeba też pamiętać, że mieszkańcy Puszczy Piskiej nie za bardzo mieli w tamtych latach wybór: robota była albo w lesie, albo na wodzie. Jak się komuś ten wybór nie podobał, musiał stąd wyjeżdżać za chlebem gdzie indziej. Wolał iść na jezioro, praca była na miejscu, on przyzwyczajony do ciężkiej roboty.
Ktoś, kto przepracował kilka lat zostawał w zawodzie na stałe. Pracy w głodowskiej brygadzie zawdzięcza wytrwałość, hart ducha, przekonanie, że nigdy nie trzeba się poddawać i umiejętność współpracy w zespole. Oczywiście trzeba było podporządkować się starym rybakom. Samemu zostawało się starym, kiedy przychodził do brygady ktoś nowy. Przez pierwsze sześć lat pracował w parze z Władysławem Stępniem, dobrym rybakiem, który musiał mieć chyba jakieś konszachty z diabłem, bo gdzie sieci nie postawił, zawsze dobrą rybę złowił. Ryby było wtedy dużo, na kilogramowe leszcze nie chcieli nawet spoglądać.
Była ryba, były pieniądze, był alkohol. Najmłodszy stażem rybak musiał tak rozlać flaszkę, aby każdy wypił tyle samo. Jeśli zabrakło, albo polewający sam nie pił, albo stawiał następną butelkę. Nie tylko na wszelki wypadek wypłatę wielu rybaków brygadzista dawał do ręki ich żonom. Węgorz mógł w tamtych czasach dawać wielu poczucie władzy, byli tacy, którym przyniósł naprawdę spore pieniądze. Nie dotyczyło to jednak liniowych rybaków, niewielu z nich się w życiu dorobiło. Za czasów komuny węgorz pozwalał na załatwianie wielu życiowych spraw. Trudno było odmówić człowiekowi, który potrzebował ryby dla lekarza, na wesele, komunię czy dla ważnego urzędnika. Rzadko jednak brało się za to pieniądze, najczęściej flaszkę. Za to, kiedy samemu trzeba było załatwić sprawę w „mieście”, można było liczyć na przychylność tych, którym się wcześniej pomogło. Jeśli sami nie mogli pomóc, to potrafili znaleźli kogoś, kto mógł to uczynić.
Transformację z lat dziewięćdziesiątych poprzedziło ogólnozakładowe referendum. Zdecydowana większość załogi opowiedziała się w nim za pozostaniem w dotychczasowej strukturze, przeciw prywatyzacji. Spółka „Śniardwy” i tak powstała. Jej udziałowcy kusili: „Przychodzicie do starej pracy, a będziecie więcej zarabiać”. Potem pogonili do roboty, zarobki spadły, deputatów już nie było, nikt nie miał odwagi się skarżyć. Liczebność brygady spadła do dziesięciu, potem do ośmiu rybaków. Część przeszła na emeryturę, kilku dostało dyscyplinarki. Jerzy zwolnił się w 2001 roku, wrócił pięć lat później na lat sześć. Będzie z Bernhardem Kwastem, też Mazurem, brygadzistą, ale i współudziałowcem spółki, pływał na Kanał Jegliński po węgorza, którego wtedy było jeszcze sporo. Zdarzało się i pół tony z nocki. Urban odszedł ostatecznie z rybaczenia w 2012 roku. Zdobył patent stermotorzysty żeglugi śródlądowej i co roku, od maja do września, kieruje statkiem i załogą na Wielkich Jeziorach. Jego bazą jest port w Rucianem-Nidzie.
Jerzy Urban nie widzi dla rybacki przyszłości. Zanikły naturalne tarliska – teraz nie ma w tych miejscach życia, a kiedyś, jak tarł się szczupak, woda pieniła się jak szampan. Do tego kormoran, który wyciąga z wody wszystko, co żyje, no i nieatrakcyjne zarobki rybaków, bez boków, bo dzisiaj wszyscy pracują pod większym nadzorem. Jerzy Urban ma żal do tych, co sprywatyzowali rybactwo. Oszukali rybaków. Żal, bo rybacy dbaliby o jeziora, jak o własne dzieci czy dom i nie daliby zrobić im krzywdy. Nie niszczyliby swego miejsca pracy.