Zaledwie 7 lat temu byliśmy unijnym nowicjuszem - za parę dni staniemy za sterami Wspólnoty.
31 maja br. w Parlamencie Europejskim w Brukseli dyskutowano zarówno o polskich negocjacjach akcesyjnych jak i planach zbliżającej się prezydencji.
Na spotkaniu, które miałam przyjemność współorganizować wraz z posłem Markiem Siwcem w międzynarodowym gronie rozmawiali - Leszek Miller i Grzegorz Napieralski.
Przypomnijmy nieco drogę, jaką Polska przeszła w ostatniej dekadzie, a także niebagatelną rolę lewicy w negocjacjach akcesyjnych. Od października 2001 r. (czyli od momentu zaprzysiężenia) do grudnia 2002 r. (zakończenia negocjacji) rząd Leszka Millera zamknął aż 10 z 30 negocjowanych rozdziałów. Stało się to w ostatnim momencie umożliwiającym Polsce wejście do Unii wraz z pozostałą dziewiątką państw, gdy zagrożenie przełożenia naszej daty akcesji było naprawdę bardzo poważne. Wynegocjowano jednak dobre warunki, lepsze niż w wielu innych krajach - to teraz - z perspektywy czasu dopiero właściwie można ocenić.
Co więcej, mimo opóźnienia na starcie i mocnej „rolnej" końcówki rozmów w Kopenhadze (z premierem Millerem po wypadku helikopterowym, na wózku inwalidzkim i w gorsecie gipsowym) rozmowy przeprowadzono w bardzo dobrym stylu - bez ryzyka zerwania negocjacji i z dala od klimatu wojny polsko-polskiej (prezydent vs premier).
Ponadto w pierwszych latach członkostwa, nieco zapomniany rząd Marka Belki przygotował bardzo dobrą bazę wyjściową dla Polski odnośnie perspektywy finansowej 2007-13 (wiosenne negocjacje w Luksemburgu w 2005 r). Wbrew temu, co mówi się dzisiaj, hojny budżet dla Polski nie był wcale zapewniony, a koalicja najbogatszych państw zabiegała o dużo skromniejszą politykę spójności. Sama pracowałam wtedy w komisji parlamentarnej przygotowującej 7-letni budżet i doskonale pamiętam jak trudne to były rozmowy. Polska osiągnęła jednak swoje cele - najpierw siłami rządu Belki, a następnie - gabinetu Kazimierza Marcinkiewicza, który dokończył negocjacje jesienią 2005 r.
Ten wynik będzie bardzo trudno powtórzyć obecnemu rządowi.
Po pierwsze, ze względu na kryzys (finansowy i instytucjonalny) w UE i pęd do oszczędności ze strony państw członkowskich (nota bene chcących ciąć niespełna 1 % PKB wpłacany do Unii, z mniejszym zapałem podchodzących do oszczędności 99% PKB pozostających w kraju).
Po drugie, z uwagi na reorientację polityk wewnątrzunijnych. W obliczu fiaska zainicjowanej w 2000 r. Strategii Lizbońskiej oraz nowych pomysłów zawartych w projekcie „Europa 2020" - fundusze unijne będą przesuwane w kierunku innowacji i nowych technologii.
Po trzecie, przestaniemy być statystycznie najbiedniejszym krajem Wspólnoty. Mimo akcesji do Unii w 2007 r. dużo uboższych od nas Bułgarii i Rumunii - Polska jest ciągle traktowana, jako kraj wymagający największej finansowej pomocy, ponieważ w 2006 r. gdy przyjmowano siedmioletni budżet na 2007-2013 tak właśnie było. Najmłodsze kraje musiały zadowolić się stosunkowo małą pulą pieniędzy pomocowych, ale od 2014 r. to one będą miały „priorytet finansowy" w doganianiu bogatszych. Zakończy się tym samym „premia nowości" dla Polski, a także argument historycznego zadośćuczynienia ze strony „starej" Europy i solidarności z „nowymi".
Po czwarte, paradoksalnie - w czasie rozmów o budżecie 2014-2020 zaszkodzić może nam zbyt wielu Polaków na wysokich stanowiskach negocjacyjnych: przewodniczącego Rady UE (Donald Tusk), przewodniczącego PE (Jerzy Buzek) i komisarza ds. budżetu (Janusz Lewandowski) - trudno im będzie zachować całkowitą euroneutralność, a zbyt akcentowany interes Polski może być rozumiany jako stronniczość, a to usztywniłoby naszych ewentualnych sojuszników i obniżyło wiarygodność naszej prezydencji.
Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego
Lidia Geringer de Oedenberg