Otwierając, jako dwa ostatnie „stare" kraje swoje rynki pracy, mocno przestraszone Austria i Niemcy przeżyły pierwsze dni maja - jak się okazało bez nagłego zalewu długo wstrzymywanych pracowników z „nowych" państw członkowskich.
W 2004 r. Wielka Brytania, Irlandia i Szwecja, a po nich w następnych latach kolejne państwa, sukcesywnie znosiły blokady na swoje rynki pracy.
Nasi sąsiedzi wykorzystali maksymalny 7-letniego okres „ochronny" i teraz tego żałują...
Najpierw trochę eurostatystyk:
Po siedmiu latach od wielkiego rozszerzenia z 2004 r. miejsce zamieszkania w UE zmieniło w sumie ok. 2,3 mln obywateli z nowych państw członkowskich. To wbrew pozorom wcale nie tak dużo - zważywszy, że w tym samym czasie przybyło Unii aż 19 mln mieszkańców spoza Wspólnoty.
Najwięcej wyjazdów zarobkowych odnotowano z Polski i Litwy, najmniej z Węgier i Czech.
Jak podaje brytyjski National Institute of Economic and Social Research,
dzięki natychmiastowemu otwarciu rynku pracy, PKB Wielkiej Brytanii zyskał w latach 2004-09 ok. 5 mld funtów. Mało? "Gazeta Wyborcza" zauważa, że
mniej więcej tyle wyniosła składka Wielkiej Brytanii do budżetu UE w 2007 r. Tenże instytut wylicza, że PKB Niemiec w latach 2004-09 byłby wyższy od 0,1% do 0,5%, gdyby Berlin poszedł śladem Londynu i nie wykorzystał okresu przejściowego. W zgodnej opinii ekspertów, efektywniej przebiegałyby prace np. w sektorze rolniczym, których Niemcy nie podejmują lub w których są mniej wydajni od Polaków (http://wyborcza.pl/1,75248,9526053,Co_dostal_Londyn_od_nowych_panstw_UE.html)
„Der Spiegel" stawia sprawę jasno.
Niemcy straciły na przeciąganiu otwarcia rynku pracy - nie tylko tanich i rzetelnych pracowników w rolnictwie i budownictwie, ale również polskich informatyków oraz inżynierów. Ci pracują już na dobre w Wielkiej Brytanii lub zostali w kraju, gdzie mogą liczyć na przyzwoite wynagrodzenie, zniechęcające do wyjazdu na zachód. W tej sytuacji
nie uda się przyciągnąć pracowników, których Niemcy naprawdę potrzebują. "Wątpliwości, ufundowane na strachu przed negatywnymi konsekwencjami dla niemieckiego rynku pracy, okazały się ogromnym błędem" - mówi Klaus Zimmermann, kierownik Institute for the Study of Labor (http://www.spiegel.de/international/europe/0,1518,759325,00.html)
„Problem polega na tym, że otwieramy rynek pracy jako ostatni w UE" - mówi Adreas Röhm z niemieckiej firmy rekrutacyjnej Sirius Consulting. „
Wielu pracowników znalazło już zajęcie w innym państwie. Możemy jedynie mieć nadzieję na to, że przejmiemy „najlepszych z pozostałych" (http://www.ft.com/cms/s/0/0443b438-7272-11e0-96bf-0144feabdc0.html#axzz1L2Dh8H3A)
Czyżby tym razem „mądry Niemiec po szkodzie"?
Skala zjawiska migracji zarobkowej będzie obecnie bez porównania mniejsza, niż miałoby to miejsce 7 lat temu. Według szacunków Komisji Europejskiej, po otwarciu rynku pracy Niemcy okażą się atrakcyjni dla zaledwie ok. 100 tysięcy pracowników (rocznie) - łącznie, ze wszystkich „nowych" państw UE.
Strach zatem miał wielkie oczy, a Niemcy i Austriacy nie powinny ani wiele stracić (ograniczony napływ taniej siły roboczej), ani też wiele zyskać (ograniczona „atrakcyjność" pracy dla specjalistów). Zyskują za to Polacy i obywatele 9 „nowych" państw, m.in.: większy wybór miejsca pracy; mniej formalności do załatwienia w Niemczech i Austrii; a także wyższe płace w kraju, również w zagranicznych - niemieckich - firmach zatrudniających specjalistów.
Z pozdrowieniami z Parlamentu Europejskiego
Lidia Geringer de Oedenberg