Wiktoria Kosakowska jest studentką I roku Psychologii na Uniwersytecie Aberystwyth w Walii. W chwili rozmowy, ma przed sobą ostatni esej do oddania i oficjalnie może uznać swój pierwszy rok za zakończony.
OS: W którym momencie życia zdecydowałaś się wyjechać z Polski i rozpocząć studia w innym kraju?
WK: Wydaje mi się, że była to połowa drugiej klasy liceum. Decyzję zawdzięczam mojemu nauczycielowi od dodatkowych zajęć z języka angielskiego. Studiował on w Cardiff i skutecznie przekonał mnie, że studia w Wielkiej Brytanii dadzą mi więcej możliwości.
OS: Miał rację?
WK: Oczywiście, już teraz jestem w stanie stwierdzić, że studiowanie tam jest ciekawsze. Przede wszystkim jest mniej zajęć – w tygodniu mam średnio 10 godzin. Może wydawać się, że to za mało, ale studia tam polegają na bardziej samodzielnej nauce, niż siedzeniu na niekończących się wykładach. Profesorowie, do których zresztą zwracamy się po imieniu, dają nam możliwość pogłębiania wiedzy w zaciszu swojego domu.
OS: Jak wygląda to w praktyce?
WK: Każdy student posiada konto na platformie Blackboard. Wykładowcy umieszczają tam wszystkie swoje prezentacje, nagrane wykłady i materiały z których możemy korzystać. Dzięki temu, jeżeli coś nam umknęło, możemy łatwo do tego wrócić. U nas e-learning jest czymś normalnym. W pierwszych tygodniach zajęć rozchorowałam się i nie byłam w stanie chodzić na uczelnie, ale dzięki platformie z łatwością nadrobiłam materiał. Wykładowcy zawsze idą nam na rękę. To oni są dla nas, a nie my dla nich.
OS: Dostrzegasz inne zalety studiowania w Wielkiej Brytanii?
WK: Przede wszystkim jest to nauka języka. Nadal popełniam błędy, czasami czegoś nie rozumiem, ale posługiwanie się angielskim przychodzi mi z większą łatwością. Staram się też pracować nad akcentem. Poza tym ludzie tam są bardziej otwarci i sympatyczniejsi. To taki raj życzliwości. Dla porównania – kilka dni temu po wyjściu z kwarantanny zagadałam w sklepie panią, na którą przez przypadek wpadłam. Jedyne co otrzymałam w zamian, to krzywe spojrzenie. W Wielkiej Brytanii takie małe uprzejmości to norma.Gdy załatwiałam sprawy w banku pani, która mnie obsługiwał mówiła wolno i pokazywała mi na monitorze wszystkie procedury bez krzty zniecierpliwienia. Mimo to, nie chcę tam zostawać. Bardzo tęsknię za rodziną i planuję wrócić do Polski po studiach.
OS: Mówiąc o powrotach. Teraz jesteś już w domu, ale twój przyjazd do kraju był dość późny. Większość ludzi postanowiło wrócić zaraz po ogłoszeniu zamknięcia granic. Ty czekałaś dłużej. Wynikało to z sytuacji jaka panowała na twoim uniwersytecie?
WK: Należy zacząć od tego, że w rząd Wielkiej Brytanii zaczął działać kilka tygodni później niż w Polsce. Wszelkie obostrzenia zaczęły pojawiać się dopiero pod koniec marca. W chwili, gdy wy byliście już w domach, my wciąż chodziliśmy na zajęcia. Dopiero 30 marca podjęto decyzję o zamknięciu uniwersytetów. Tydzień później zamknięto lokal gastronomiczny, w którym pracuję.
OS: Przestrzegaliście wprowadzonych obostrzeń?
WK: Wiele moich znajomych pozostało w domach. Byli też tacy, którzy potraktowali to, jako świetny czas do imprezowania. Widziałam zdjęcia weekendowe z klubów przed ich zamknięciem. Sale były wypełnione po brzegi, dosłownie nie było się gdzie ruszyć. Poza tym, gdy lockdown rozpoczął się już na dobre, nadal mogliśmy spotykać się ze znajomymi czy spacerować po plaży. Chyba nikt nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia. W samej Walii zakażonych zostało jedynie 27 osób. Ilość ta pozostaje bez zmian od długiego czasu.
OS: W Polsce była mocno promowana akcja #LOTdoDomu. W mediach dało się zauważyć wielu Polaków, którzy z niej skorzystali. Jednocześnie widoczny był ogromny chaos i dezorganizacja.
WK: Początkowo myślałam, że całe to zamieszanie szybciej się skończy. Byłam przygotowana na normalny lot do domu, po zakończeniu roku. Potem, gdy pojawiła się akcja LOTdoDomu dzwoniłam, pisałam i próbowałam kupić tańsze bilety, które zostały nam obiecane. Niestety, nie załapałam się na żaden z czarterów, ale moi znajomi już tak. Musieli na własny koszt dostać się do Londynu, który znajduje się 9 godzin drogi od Aberystwyth. W tym czasie jeden bilet kolejowy kosztował ich 40 funtów. Oczywiście pociąg miał duże opóźnienie, więc od pewnego miejsca musieli wziąć taksówkę na lotnisko, co kosztowało ich kolejne 60 funtów. Sam lot kosztował ich ok. 600 zł. W Polsce czekały na nich autobusy, które rozwoziły pasażerów po różnych częściach Polski. Jeden z moich znajomych czekał kolejne 4 godziny, aż jego autobus ruszy. Chaos to mało powiedziane.
OS: Organizacja pozostawia wiele do życzenia. A jak wyglądało to w twoim przypadku?
WK: Dokładnie. Ja wróciłam do Polski busem. Wszystko załatwiałam sama, rząd nie interesował się już tymi, którzy nie zdążyli na lot do domu. Normalnie przejazd, z którego skorzystałam kosztuje ok. 300 zł – ja zapłaciłam 250 funtów. Drożej niż za lot. Ponadto musiałam dostać się pociągiem do Birmingham, gdzie dopiero po dwóch godzinach czekania wsiadłam do busa. Cała podróż trwała łącznie 33 godziny. Nikt z nas nie miał na sobie maseczki, ani rękawiczek. Zdawaliśmy sobie sprawę z ryzyka, ale przy tak długiej podróży było to niemożliwe.
OS: Czy kontrola graniczna jest faktycznie tak skrupulatna, jak widzimy w telewizji? Godzinne kolejki i dokładne sprawdzanie pasażerów?
WK: Na granicy polsko-niemieckiej wszyscy oczywiście byliśmy już zaopatrzeni w maseczki (śmiech). W pewnym momencie kierowca poprosił nas o wyjście, a bagaże zakrył. Udawał, że jego przewóz to transport z częściami metalowymi i oponami. To jeden ze sposób na uniknięcie obowiązkowej kwarantanny. My przeszliśmy granicę na pieszo. Stresowałam się, że przy sprawdzaniu nas będą zadawać pytania, w jaki sposób grupa Polaków bez bagaży się tu znalazła oraz jak dostaniemy się do miejsc, gdzie spędzimy kolejne dwa tygodnie. Jednak nikogo to nie interesowało, pewnie nie takie rzeczy widzieli na kontrolach.
OS: Na twoim Instagramie widziałam, że byłaś świadkiem zabawnej sceny.
WK: Tak. Na granicy czekała nas standardowa procedura: sprawdzanie temperatury i paszportów. Pewien starszy pan, który stał za mną w kolejce dowiedziawszy się, że musi odbyć 14 dniową kwarantannę, był bardzo oburzony. Bo przecież „jak on wytrzyma dwa tygodnie bez papierosów i wódeczki?” i wrócił się do Niemiec. Nie przekroczył granicy. Może próbował zorganizować sobie kogoś, kto w Polsce będzie mu dostarczał zapasy tych niezbędnych artykułów? Kto wie?
OS: Gdyby jednak zdecydował się na powrót do Polski, musiałby zainstalować aplikację Kwarantanna Domowa.
WK: Tak, ale sama aplikacja działa z opóźnieniem. W Polsce byłam już o godzinie 14, a moje dwa tygodnie rozpoczęły się dopiero o północy. Do tego czasu byłam wolnym człowiekiem. W domu znalazłam się dopiero o godzinie 3:00, ale nikt tego wtedy nie skontrolował. Oprócz codziennych zdjęć, które musiałam wysyłać w różnych porach dnia za pomocą aplikacji, odwiedzali mnie również policjanci. Pokazywałam się im w oknie i machałam. Udało mi się trafić nawet na jednego bardzo miłego, kulturalnego funkcjonariusza, który od razu poprawił mi humor.
OS: Jak spędziłaś kwarantannę?
WK: To były bardzo długie, nudne dwa tygodnie. Moi rodzice są rodziną zastępczą dla czwórki dzieci, więc nie mogłam spędzić tych dni z nimi. Byłam sama w mieszkaniu bez Internetu, filmów, seriali i z małą ilością książek. Cieszę się, że miałam do napisania eseje na studia, które zajęły mi trochę czasu. Wyjście na spacer po tych 14 dniach było najpiękniejszą chwilą! Chyba nigdy nie cieszyłam się tak bardzo z przebywania na zewnątrz, cały czas się uśmiechałam.
OS: Na szczęściu jesteś już w domu i możesz się cieszyć z obecności rodziny i przyjaciół. Oczywiście z zachowaniem zasad sanitarnych. Bardzo dziękuję za rozmowę!
WK: Również dziękuję i życzę dużo zdrowia!
Z Wiktorią Kosakowską rozmawiała Olga Sołtykiewicz
źródło: Liderzy Innowacyjności