Swoboda twórcza i dowolność form czy ład przestrzenny? Święte prawo własności czy dobro wspólne? Które z zasad powinny mieć wpływ na kształt przestrzeni wokół nas? I czy rzeczywiście mniej znaczy nudniej?
Ludzie przesiadujący w Multimedialnym Parku Fontann, skwer 1. Dywizji Pancernej w Warszawie, fot. Arkadiusz Ziółek/East News
W 2005 i 2010 roku CBOS przeprowadził wśród Polek i Polaków badania dotyczące ich poglądów na architekturę. W obu edycjach ankiety prawie wszyscy, aż 98 procent ankietowanych, zgodziło się ze stwierdzeniem, że ładna zabudowa i otoczenie sprawiają, że ludzie lepiej się czują, a w ładnym miejscu lepiej się pracuje; dla 94 procent pytanych ważne okazało się to, wśród jakich budynków albo w jakim otoczeniu mieszkają, żyją, pracują. Skoro praktycznie wszyscy mieszkańcy Polski cenią urodę i estetykę przestrzeni, dlaczego wciąż na nią narzekamy i uważamy, że w Polsce jest raczej brzydko? Wydaje się, że jednym z powodów jest brak rozumienia przestrzeni jako dobra wspólnego. Wprowadzona w Polsce wraz z transformacją ustrojową idea neoliberalna spowodowała, że wiele dziedzin życia i ludzkiej aktywności zaczęliśmy traktować jako działalność prywatną. "Święte prawo własności" zaczęło być nadrzędnym także w urbanistyce i architekturze: uznaliśmy, że prywatny właściciel ma większe prawa niż społeczność, może kształtować przestrzeń i budynki na własnym terenie bez oglądania się na sąsiedztwo, poczucie ładu, dobro publiczne.
Wolnoć Tomku w swoim domku
Przywołajmy jeszcze raz badania CBOS. W obu edycjach ankieterzy zapytali o granice wolności inwestora w decydowaniu o formie wznoszonego na prywatnej działce obiektu. W 2005 roku 40 procent respondentów uważało, że kształt, wielkość, wygląd budowli jest wyłącznie sprawą właściciela działki, o 10 procent mniej ankietowanych było zdania, że te kwestie powinny regulować przepisy nakazujące dostosowanie zabudowy do istniejącego w okolicy stylu. Pięć lat później tego zdania było już 40 procent osób, o pięć procent zmniejszył się także odsetek zwolenników nieograniczonej wolności prywatnego właściciela. Podobne pytanie zadali ankieterzy Narodowego Centrum Kultury, opracowując w 2018 roku raport pt. "W dialogu z otoczeniem? Społeczne postrzeganie przestrzeni publicznej i architektury w Polsce". Ze sformułowaną w ankiecie tezą: "Mieszkańcy i lokalne władze powinny mieć wpływ na to, co jest budowane w ich okolicy" zgadza się aż 66 procent respondentów, jednocześnie 34 procent pytanych przychyliło się do zdania "Właściciel posesji może na niej wybudować, co tylko zechce, niezależnie od tego, co myślą o tym inni".
Rotunda PKO przy skrzyżowaniu ul. Marszałkowskiej i Al. Jerozolimskich w Warszawie, fot. E. Dymna, M. Rutkiewicz, fot. materiały prasowe festiwalu Warszawa w Budowie
Zachłyśnięcie się wolnością w latach 90. przyniosło straszliwe szkody w naszej przestrzeni zurbanizowanej. Jeśli bowiem powiedzenie "wolnoć Tomku w swoim domku" przełożyć na budownictwo, architekturę i urbanistykę, to owocem staje się kakofonia form, chaos, estetyczny bałagan, niefunkcjonalność. Do dziś widać go tak samo dobrze i w dzielnicach willowych (w których każdy dom reprezentuje inny styl, ma różną wysokość, wielkość, kształt dachu), i na terenach śródmiejskich, i w dzielnicach biznesowych, w których szklane wieżowce sąsiadują z historyczną zabudową, czy na osiedlach, które dewastuje chociażby grodzenie pojedynczych bloków. Niestety, poszanowanie dla własności prywatnej stoi zbyt często w sprzeczności z dobrem wspólnym. Wspólnota mieszkaniowa nie myśli o tym, że grodząc blok odbiera innym mieszkańcom osiedla najkrótszą drogę do sklepu, a dzieciom teren zielony. Budujący nowy biurowiec deweloper chce uzyskać maksymalny dochód z działki, nie dba o to, że jego inwestycja przytłacza okoliczną zabudowę, nie oferując nic niezatrudnionym z biurowcu użytkownikom miasta. Podobnie właściciel willi, budujący swój dom według własnego uznania i pomysłu, wstawiający pomiędzy domy o dwuspadowych dachach modernistyczny kubik albo okraszający mazowieckie równiny chatą w stylu zakopiańskim. Nie inaczej rzecz się ma w odniesieniu do drobniejszych ingerencji w otaczającą przestrzeń, kolorystyki czy sposobu wykańczania budynków, reklam, murali, dekoracji witryn, szyldów, rodzajów ogrodzeń, płyt chodnikowych itd. Nawet decydując się na wymianę okien w mieszkaniu nie zawsze uwzględniamy to, aby układem podziałów pasowały one do pozostałych otworów okiennych w danym budynku.
Między ładem a chaosem
Bogactwo form, kształtów, faktur czy kolorów jest naturalne dla miejskiej przestrzeni, jednak istnieje granica pomiędzy różnorodnością a chaosem. Aby ta pierwsza nie zamieniła się w trudny do zniesienia bałagan, musi być ujęta w ramy, normy i przepisy. "Ustawa o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym" z 27 marca 2003 roku (Dz.U. Nr 80, poz. 717) definiuje najważniejsze pojęcie, odnoszące się do jakości i estetyki naszego otoczenia: ład przestrzenny. Według ustawy jest to
takie ukształtowanie przestrzeni, które tworzy harmonijną całość oraz uwzględnia w uporządkowanych relacjach wszelkie uwarunkowania i wymagania funkcjonalne, społeczno-gospodarcze, środowiskowe, kulturowe oraz kompozycyjno-estetyczne.
Długi Targ wieczorową porą, Gdańsk, fot. Robert Neumann/Forum
Eksperci, aktywiści, urbaniści od lat twierdzą, że właśnie brak ładu przestrzennego szczególnie doskwiera naszym miastom. A widać to dobrze nie tyle w zróżnicowaniu zabudowy i wielości typów i gabarytów budynków, a w natłoku i chaosie mniejszych elementów przestrzeni zurbanizowanej. Do którego zresztą przywykliśmy tak bardzo, że problem dostrzegamy dopiero gdy… zniknie. Tak stało się choćby w Gdańsku, w którym od kwietnia 2020 roku obowiązuje tzw. uchwała krajobrazowa, regulująca zasady umieszczania w przestrzeni publicznej nośników reklamowych, elementów małej architektury i ogrodzeń. Gdańscy urzędnicy tłumaczą:
Powstanie tego dokumentu jest odpowiedzią na pogłębiający się w ostatnich latach problem zaśmiecania miasta chaotycznie rozmieszczonymi elementami bez zważania na jakość krajobrazu. Uchwała opisuje ich typy, zasady sytuowania oraz gabaryty.
Po dwuletnim okresie dostosowawczym wiosną tego roku uchwała weszła w życie, dzięki czemu w gdańskich budynków zniknęły wielkoformatowe bannery, usunięto reklamowe stojaki czy folie zaklejające witryny, ujednolicono rodzaje szyldów i ogrodzeń. Dopiero po tym, jak te istniejące od lat w przestrzeni miasta elementy zlikwidowano, można było dostrzec, jak było ich dużo! Natłok niepasujących do siebie, krzykliwych reklam, murali, szyldów, bałagan w formach i lokalizacji elementów małej architektury, parkanów, ławek czy śmietników – to nie tylko coś, co szpeci, ale i szkodzi. Taka zabałaganiona przestrzeń jest męcząca, wydaje się nieprzyjazna, nie zachęca do przebywania w niej.
Woonerf na ulicy Abrahama w Gdyni, fot. Bartosz Bańka/AG
Wiele razy w debatach o nadmiarze reklam i innych obrazów czy komunikatów w przestrzeni miasta ich obrońcy twierdzili, że bez nich miasto będzie nudne. Czy jednak naprawdę nuda rozumiana jako ład i harmonia jest zła? Nie bez powodu nowojorski Times Square jest tylko jeden i stłoczenie reklam w tym miejscu jest co najwyżej specyficzną atrakcją turystyczną, a nie efektem, którego pożądają inne miasta. Zresztą uporządkowanie przestrzeni nie wyklucza istnienia reklam. Jak tłumaczą twórcy gdańskiej uchwały krajobrazowej:
Uchwała pozwoli dopilnować, by wszyscy przedsiębiorcy dostosowali się do tych regulacji – co zharmonizuje wizualnie ulicę. Przedsiębiorcy będą mogli konkurować w przestrzeni na równych zasadach. Dany lokal będzie miał szyld tej samej wielkości, co obok niego. Przedsiębiorcy będą mieć jednocześnie gwarancję, że sąsiad nie będzie próbował ich przebić, zasłonić.
W świecie ikon
Filharmonia Szczecińska im. Mieczysława Karłowicza, fot. Dariusz Gorajski / Urząd Miasta Szczecin
Wróćmy do badań CBOS. Choć 89 procent respondentów zadeklarowało w nich, że lubi nową architekturę, ponad jedna trzecia uważa, że większość nowo budowanych budynków "kłuje w oczy", to znaczy bywa często nieudana, zbyt ekstrawagancka lub źle wkomponowana w otoczenie. Badania jednak przeprowadzono w 2010 roku, a od tamtej pory wiele się w polskiej architekturze zmieniło – doczekaliśmy się dziesiątków efektownych, nagradzanych i zachwalanych budowli, które skutecznie wyleczyły nasze architektoniczne kompleksy, a zarazem odmieniły oblicze wielu polskich miast. To za ich sprawą od lat w debacie publicznej na temat architektury słowo "ikona" odmieniane jest przez wszystkie przypadki i to właśnie te wielkie budowle są głównym tematem zainteresowania. Trudno się dziwić, że nowoczesne stadiony, wielkie sale koncertowe czy połyskujące w słońcu biurowce spychają w cień zwykłą architekturę codzienności, mało efektowną, ale użytkowaną przez nas każdego dnia. Taką, która nie powstaje, by robić wrażenie, ale po to, żeby służyć przyziemnym, codziennym czynnościom, stąd łatwo zapomnieć, że i ona posiada bryły i formy. Co więcej, to one głównie mają wypływ na kształt naszych miast. Bo ile w nich widowiskowych filharmonii, a ile budynków mieszkalnych, pawilonów handlowych, siedzib urzędów czy szkół? To one są tłem naszego życia na co dzień, stanowiąc jego oprawę i scenerię. Rządzą się więc innymi prawami niż wielkie inwestycje publiczne – powinny być skromne, powściągliwe, wręcz nudne! Takiej nudy, rozumianej jako funkcjonalne i wygodne, ale nie przytłaczające, nie "krzyczące" obiekty potrzeba nam w miastach, aby także te uwielbiane "ikony" mogły błyszczeć na ich tle.
Pochwała nudy
Parklet na ul. Dąbrowszczaków w Warszawie, fot. Zarząd Zieleni m.st. Warszawy
Uważany za najważniejszą osobowość nurtu postmodernizmu amerykański architekt Robert Venturi głosił: "Mniej znaczy nudniej" (parafrazując w ten sposób słowa Miesa nad der Rohe, starszego kolegi - modernisty o tym, że "mniej znaczy więcej"). To jednak miało miejsce w drugiej połowie lat 60., kiedy w świecie Zachodu wszyscy chcieli wciąż pędzić naprzód, powiększać dobrobyt i w duchu kapitalizmu produkować, kupować, konsumować. W XXI wieku już wiemy, że tą metodą doprowadziliśmy tylko naszą planetę na skraj wydolności, fundując sobie nieprzebraną ilość problemów. Świat zwalnia i znów docenia banalność, prostotę, zwyczajność. Przeładowani bodźcami, mediami, obrazami i dźwiękami jak nigdy dotąd potrzebujemy nudy. Powinna ona przejawiać się zarówno w uporządkowanej przestrzeni miasta, w prostej i harmonijnej architekturze, ale i w sposobie życia, docenieniu powolności, powtarzalności, a nawet nudy.
Okładka książki Aleksandra Gordowy "Codzienność nudy. Dom jako przestrzeń produktywna i nieproduktywna", 2020, fot. wydawnictwo Fundacja Bęc Zmiana i PFR Nieruchomości
W wydanej w 2020 roku książce "Codzienność nudy. Dom jako przestrzeń produktywna i nieproduktywna" jej autorka, młoda architektka Aleksandra Gordowy przekonuje, że nuda jest nam wyjątkowo potrzebna. Choć jej projekt i refleksja dotyczy przede wszystkim kształtowania nowej, sprzyjającej nudzie przestrzeni mieszkalnej, to Gordowy widzi to zagadnienie także szerzej, udowadniając, że atakowani szybko zmieniającymi się bodźcami zapomnieliśmy o celebrowaniu codzienności. Gordowy zauważa, że przez to z mieszkańców staliśmy się zaledwie użytkownikami, daliśmy się zdominować przez produktywność, a w pogoni za wciąż nowymi doznaniami uznaliśmy banalność za coś negatywnego. Jak pisze architektka:
Dobra banalność, w odróżnieniu od tej złej, wiąże się z nadaniem odpowiedniej wagi i priorytetu projektowego miejscom, sytuacjom i przedmiotom z pozoru oczywistym, tak by podnieść jakość naszego życia na co dzień. Rozumiana w ten sposób banalność to już nie nadmiar, lecz tylko przekierowanie naszej (projektantów, architektów, wszystkich, którzy w jakiś sposób kształtujemy fizyczną przestrzeń) uwagi na sytuacje powtarzalne, bliskie i częste, a więc te, które mają bezpośredni wpływ na ludzką codzienność.
Tężnia na Placu Hallera w Warszawie, fot. Adam Stępień/AG
Proces modyfikowania miast tak, aby stawały się miejscami po prostu dobrymi do życia, już się rozpoczął. Modernizacja przestrzeni publicznych, bulwarów i placów, zakładanie ogrodów społecznych, parkletów (czyli zielonych miejsc odpoczynku, tworzonych w miejscach parkingowych) i parków kieszonkowych, przemienianie ulic w woonerfy – nawet jeśli wciąż są działaniami punktowymi, to pokazują ważny trend. Czy dekadę temu ktoś by pomyślał, że na jednym z placów Warszawy może stanąć tężnia? I że będą przy niej każdego dnia wypoczywać, spotkać się, rozmawiać lub… nudzić tłumy mieszkańców okolicy? Po latach zabiegania chcemy móc w mieście także odpocząć, zaczęliśmy rozumieć, że nawet żyjąc w metropolii nie musimy wciąż się spieszyć, pracować, poprawiać wydajności. Abyśmy znów nauczyli się cieszyć codziennością, potrzebne są porządki: nadanie ładu przestrzeniom miejskim, usunięcie z nich zbędnych bodźców, docenienie architektury tła zamiast zdobnych brył. Potrzebujemy nudnych miejsc!
Autorka: Anna Cymer
Historyczka architektury, absolwentka historii sztuki na Uniwersytecie Warszawskim, niedoszła absolwentka Studium Fotografii ZPAF. Stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, laureatka Nagrody Dziennikarskiej Izby Architektów RP. Autorka książki "Architektura w Polsce 1945 - 1989". Warszawianka, która uwielbia Górny Śląsk, w Culture.pl pisze o architekturze starej i nowej oraz o designie, który zmienia ludzkie życie.