Dla polskiego kina szkoła pozostaje ziemią nieznaną. Reżyserzy wchodzą do niej rzadko, a gdy już o niej mówią – snują smutne historie niespełnionych nauczycieli i straumatyzowanych uczniów, zapraszając nas na bolesne wycieczki w krainę dojrzewania i samotności. Oto przewodnik po najciekawszych filmowych szkołach nad Wisłą.
Zdjęcie: Kadr z filmu "Pani z przedszkola", reżyseria: Marcin Krzyształowicz, 2014, fot. Jacek Drygała/ Kino Świat
Polskie kino nigdy jej nie lubiło. Widziało w niej kierat codziennych obowiązków, nudną scenerię, w której nie da się osadzić żadnej dobrej historii. Szkoła, jako budynek i instytucja, nie rozbudzała fantazji nadwiślańskich filmowców. Podczas gdy twórcy z Fabryki Snów ukochali szkołę do tego stopnia, że licealny dramat stał się niemalże osobnym gatunkiem filmowym, polscy reżyserzy wierzyli, że to, co najciekawsze, zaczyna się po ostatnim dzwonku.
Nieprzypadkowo większość młodzieżowych opowieści, jakie na przestrzeni dekad stworzyło polskie kino, rozgrywała się podczas wakacji lub choćby zimowych ferii. Wtedy miejskie podwórka zmieniały się w pola bitew zwaśnionych klanów, miejskie dzieciaki na wsi uczyły się życia, śledziły kłusowników lub rozwiązywały zagadki tajemniczych duchów, a na letnich koloniach odbywały się najważniejsze lekcje dorosłości rodem z filmów Janusza Nasfetera.
Ale to nie szkoła była zbyt nudna, ale polscy filmowcy okazywali się zbyt zachowawczy. I kiedy u Weira chłopcy oddawali hołd swojemu "Kapitanowi" w "Stowarzyszeniu umarłych poetów", Michelle Pfeiffer nucąc "Gangsta’s Paradise" wskazywała drogę młodym buntownikom z dzielnic nędzy, a kilkanaście lat później Laurent Cantet w "Klasie" pokazywał szkołę jako wycinek nękanego chorobą społeczeństwa, polscy twórcy wciąż patrzyli na nią podejrzliwie. Szkoła kojarzyła się bowiem z grzecznymi opowiastkami dla małych dzieci, albo rodzimym "kinem papy" żywiącym się wspomnieniami i pachnącym formaliną.
Szkolne piekło Koterskiego
Kadr z filmu "7 uczuć", reżyseria: Marek Koterski, 2018, fot. Kino Świat
Tym, który tchnął w nią życie, był Marek Koterski. Naczelny neurotyk i mizantrop polskiego kina zobaczył w szkole praźródło zbiorowych lęków i symbol naszej wspólnotowej porażki. Wracał do niej dwukrotnie, pokazując ją z różnych perspektyw: nauczyciela i dziecka.
W "Dniu świra" opowiadał o Adasiu Miauczyńskim, swoim filmowym alter-ego, nauczycielu, który po latach dydaktycznych i życiowych niepowodzeń, zdążył zgorzknieć bez reszty. Szkoła była jego grobowcem – miejscem, gdzie umarły i zostały pogrzebane jego ambicje, marzenia oraz dawne wyobrażenia o sobie samym. Konfrontując się z głupawą młodzieżą Miauczyński "szuka choć jednych myślących oczu", by im – przy akompaniamencie sonaty Chopina – "opowiedzieć wszystko". Na próżno.
U Koterskiego szkoła okazuje się kolejnym kręgiem piekielnym, w którym uwięziony zostaje polski inteligent. Ale reżyser "Dnia świra" nie kończy na psychoanalitycznej diagnozie, ale czyni szkołę jednym z upostaciowań naszej zbiorowej porażki. Bo jego opowieść to nie tylko historia o zmarnowanym życiu belfra, ale też o kraju, w którym inteligent staje się pariasem. Dość przypomnieć jedną z najgłośniejszych scen filmu i monolog Adasia Miauczyńskiego towarzyszący odbieraniu żałośnie niskiej, nauczycielskiej wypłaty.
Nie, no to nie do wiary. Nie, to być nie może. Osiem lat podstawówki, cztery liceum. Potem pięć, bite, studiów, dyplom z wyróżnieniem, dwadzieścia lat praktyki, i oto mi płacą, jak by ktoś dał mi w mordę. Ja pierdolę, kurwa! O bracia poloniści, siostry polonistki, stu trzydzieścioro było nas na pierwszym roku. Myśleliśmy, że nogi Boga złapaliśmy, że oto nas przyjęto do szkoły poetów. Szkoła poetów, Jezus, kurwa, ja pierdolę! Przez pięć lat stron tysiące, młodość w bibliotekach. A potem bida, bida i rozczarowanie! A potem beznadzieja i starość pariasa i wszechporażająca nas wszystkich pogarda, władzy od dyktatury, aż po demokrację, która nas, kałamarzy, ma za mniej niż zero".
Druga strona odpowiada
Ale szkoła Koterskiego to nie tylko piekło zawiedzionych nauczycielskich marzeń, ale też miejsce, które równie mocno doświadcza także swe najmłodsze ofiary. Tak nazwać trzeba bohaterów ostatniego dotąd filmu Koterskiego – "7 uczuć", dzieci będące ofiarami szkolnej tresury, rodzicielskich oczekiwań i rówieśniczej presji.
W "7 uczuciach" Koterski wykonuje gest podwójnej wiwisekcji. Z jednej strony przeprowadza operację na własnej pamięci – bez znieczulenia i zmiękczania konturów rysuje zapamiętany przez siebie świat szkolnej udręki, z drugiej strony – uderza w idylliczny wizerunek szkoły "z dawnych lat". Przywołuje filmowy obrazek rodem z przedwojennych gimnazjów pełnych mądrych młodzieńców i pięknych dziewcząt, którzy ubrani w jednolite mundurki wyrastali na przyszłe elity kraju.
Koterski, sam dorastający w czasach powojennych, nawiązuje do estetyki owej wyimaginowanej szkoły, ale jego szkoła nie ma w sobie nic wzniosłego. To piekło wiecznych niespełnień, traum i zranień. Czas wzajemnej przemocy, nieodwzajemnionych miłości urastających do rangi tragedii absolutnych, czas dorastania – z całym jego pryszczatym entourage’m i fizyczną dosłownością. Jego młodzi bohaterowie niszczeni są przez emocje, których nie rozumieją, oczekiwania rodziców, którzy na nich odreagowują własne niespełnienia i przez nauczycieli wylewających swoje frustracje.
Koterski pokazuje bowiem szkołę jako otchłań – pełną przemocy przestrzeń dorastania, którą rozpoznawać muszą dzieci pozbawione pomocy i wsparcia. Scena zbiorowego samobójstwa popełnianego przez dzieciaki wieszające się na szkolnych skakankach, to jeden z najmocniejszych oskarżycielskich obrazów, jakich doczekała się polska szkoła.
W szponach systemu
Koterski pokazuje szkołę jako złowrogi system, narzędzie ucisku, z którego nie sposób się wyzwolić. Ale nie on jeden portretuje zinstytucjonalizowaną edukację jako pułapkę bez wyjścia, do której złamani przez system rodzice siłą inercji pakują swoje dzieci. Zanim bowiem "7 uczuć" trafiło na ekrany, kilka lat wcześniej to Marcin Krzyształowicz w "Pani z przedszkola" stworzył obraz przedszkolnej niedoli, której ofiarami stajemy się jako małe dzieci.
Jego bohater, kilkuletni brzdąc, pewnego dnia trafiał w przedszkolne mury, by zorientować się, że otaczają go "gówniarze, którzy kręcą się w kółko, rzucają piłką o siebie, albo siedzą ponuro w kącie, czekając na śmierć, która przyjdzie do nich za kilkadziesiąt lat", a "zupa mleczna jest kwintesencją egzystencji przedszkolaka. Jest takim samym rekwizytem upodlenia człowieka przez człowieka jak obozowy pasiak".
Przedszkole u Krzyształowicza wypełnione było wrzeszczącymi dzieciakami poddawanymi zbiorowym rytuałom (od zabawy w lokomotywę, po leżakowanie) i kształtowanych na przyszłych posłusznych uczniów i układnych obywateli. Mały bohater "Pani z przedszkola" celnie puentował swoje edukacyjne początki, mówiąc:
Od pewnego czasu nie jestem już w grupie muminków. Awansowałem do grupy borowików. A to oznacza moje pogodzenie się z zupą mleczną, nie zrywam ubrania, nie tupię nogami, nie krzyczę i nie biję głową o ścianę. Po porostu jestem klasycznym przedszkolakiem, który – jak nakazuje zwyczaj – siedzi na dywanie, nigdy na zimnych płytkach, bawi się czasami, albo rysuje, jednocześnie traci swój indywidualizm i jakiekolwiek znaczenie. Teraz już przedszkole jest we mnie, jak płuca czy wątroba, a ja jestem trybem w maszynie… Kiedyś przeczytam "Lot nad kukułczym gniazdem" i będę czuł to samo, co główny bohater: przegrałem z systemem".
Bez znieczulenia
Podczas gdy Koterski i Krzyształowicz stawiają poważne diagnozy, ubierając je w dowcipną filmową formę, ich młodzi następcy pokazują szkołę z jeszcze większą bezwzględnością. Młode pokolenie twórców patrzy na szkołę rzadko, ale kiedy już ją portretuje, kreśli obrazy godne płócien Boscha.
Przykładem może być Bartosz M. Kowalski, autor jednego z najmocniejszych, ale i najbardziej cynicznych debiutów ostatniej dekady. W 2016 roku z drzwiami wszedł do polskiego kina za sprawą "Placu zabaw", przerażającej opowieści o dwójce chłopców mordujących niewinne dziecko. Opowiadając o szkole, Kowalski pokazywał ją jako miejsce rządzone przez przemoc. Mówił o poniżanej dziewczynce, która spotyka się z upokorzeniem ze względu na swoją tuszę, o chłopcu, który wykluczenie ekonomiczne odreagowuje za pomocą pięści i dzieciaku z dobrego domu, dla którego bezwzględność jest rodzajem zabawy.
Młody reżyser nieprzypadkowo osadzał akcję swojego filmu w ostatnim dniu roku szkolnego – pokazywał bowiem bohaterów, którzy wychodzą spod opieki instytucji, ale pozbawieni są jakiegokolwiek wychowawczego wpływu. Szkoła to fikcja – zdawał się mówić młody twórca i beznamiętnym tonem snuł opowieść o chłopcach, którzy z nudów zabijają przypadkowo spotkane dziecko. Kowalski pokazywał etyczną pustkę, jaka panuje w dzisiejszej szkole, instytucji, która nie wychowuje i nie uczy właściwych postaw, za to sprawdza się jako wylęgarnia patologii i poligon, na którym młodzi ludzie ćwiczą swoje najniższe instynkty.
Porównywany do "Władcy much" film Kowalskiego to z pewnością jedna z najbardziej bezwzględnych opowieści o szkole. Ale czy na pewno prawdziwa? Ano niekoniecznie, bo u Kowalskiego realizm zostaje złożony na ołtarzu efektownej tezy i szokującej formy. I trudno oprzeć się wrażeniu, że reżyserska diagnoza nie jest diagnozą lekarza czy socjologa, ale dziennikarza tabloidu goniącego za sensacją.
W tym kontekście dużo prawdziwiej brzmi głos innego młodego twórcy, który w swoich filmach przygląda się szkolnym ekosystemom. Mowa o Kubie Czekaju, twórcy głośnego "Baby Bump", jednej z najdziwniejszych i najprawdziwszych opowieści o dojrzewaniu, jakich doczekało się polskie kino. W jego debiutanckim filmie szkoła jest miejscem, które pozbawia złudzeń – choć pełne jest ludzi pozostaje przestrzenią samotników, z których każdy sam musi radzić sobie z dramatem dorastania.
Samotnicy
Kadr z filmu "Baby Bump", reż. Kuba Czekaj. Na zdjęciu: Kacper Olszewski, Fot: Łukasz Bąk
Polskie kino lubi ten sposób postrzegania świata młodych bohaterów. Opowiada o samotności jako początku wszelkich problemów i zarazem ich uwieńczeniu. W "Placu zabaw" opuszczeni przez dorosłych nastolatkowie nieświadomie przekraczają etyczne granice upadku, zaś w "Baby bump" samotność każe bohaterom uciekać w świat fantazji.
Podobną drogę przybywali także inni bohaterowie młodego polskiego kina – bohater "Sali samobójców" Jana Komasy w najczarniejszych zakamarkach internetu szukał ucieczki przed beznadzieją, w "Bejbi blues" i "Galeriankach" Katarzyna Rosłaniec rysowała portrety samotnych nastolatków uciekających w świat przedwczesnych seksualnych doświadczeń i macierzyństwa, zaś w "Obietnicy" Anny Kazejak licealna scenografia stawała się przykrywką dla gatunkowej opowieści, w której szkoła była jedynie tłem.
W tym kontekście na kilka osobnych słów zasługuje produkcja, która przed kilkunastoma laty wyprzedziła swój czas i nie została w Polsce odpowiednio doceniona. Mowa o serialu "Włatcy Móch", niegrzecznej komedii Bartosza Kędzierskiego. Opowiadając o grupie kumpli z podstawówki (wśród nich był m.in. zombie o imieniu Czesio) reżyser wyśmiewał wiele stereotypów, jakimi obrosły filmowe obrazy szkoły. W bezpruderyjnej, często głupawej formie opowiadał o młodzieńczych dylematach z fizycznością, seksualnością, dojrzewaniem i odnajdywaniem się w społecznych rolach. Kędzierski grubą kreską rysował obraz szkoły, w której władzę pełniły jowialna pielęgniarka i suchotnicza nauczycielka, a w której rozgrywały się małe i wielkie komedio-dramaty, a jego serial o dekadę wyprzedzał produkowany przez Netfliksa "Big Mouth".
Branża i krytycy nigdy go jednak nie docenili. Bo serial Kędzierskiego nie pasował do polskiego sposobu myślenia o filmowych produkcjach dla młodych i o młodych. Polskie kino przyzwyczaiło nas bowiem do infantylizowania nastoletnich bohaterów i pokazywania ich przez filtr protekcjonalności.
Szkoła czyli świat
Kadr z filmu "Panna Nikt" w reżyserii Andrzeja Wajdy, 1996. Na zdjęciu: Anna Wielgucka i Anna Powierza, fot. Renata Pajchel / Studio Filmowe "Zebra" / Filmoteka Narodowa / www.fototeka.fn.org.pl
Młodzieńczy świat szkoły przez długie dekady albo był przestrzenią niewinności ("Jutro idziemy do kina" Michała Kwiecińskiego), albo mityczną Arkadią ("Historia kina w Popielawach" Kolskiego), albo areną młodzieńczych przygód, które jednak niosły ze sobą pouczające przesłanie ("Sposób na Alcybiadesa" czy "Akademia Pana Kleksa") . W rękach polskich filmowców szkoła rzadko zmieniała się w scenerię poważnych opowieści, w których wybrzmieć miały poważne pytania.
Jednym z wyjątków był zrealizowany w 1989 roku "Ostatni dzwonek" Magdaleny Łazarkiewicz. Reżyserka "Powrotu" wykorzystywała formułę filmu dla młodzieży, by za jej pomocą opowiedzieć o burzliwej epoce przemian. Rozgrywająca się w ostatnich latach PRL-u historia grupy licealistów stawała się pretekstem do opowiedzenia o Polsce stającej na progu historycznego i politycznego przełomu. Szkoła była tu instytucją-symbolem, miniaturą wspólnej Polski podzielonej konfliktami i niepewnej jutra. W klasowych ławkach siedzieli obok siebie synowie opozycjonistów zabitych przez ZOMO i dzieci ich oprawców, szkolny świat podzielony był na buntowników i koniunkturalistów, komunistów i solidarnościowców. W pokojach nastolatków ściany zdobiły plakaty Kaczmarskiego, przy ognisku śpiewano protest songi, a za kasetę z nieodpowiednią muzyką wciąż można było trafić na milicyjny dołek. U Łazarkiewicz szkoła była Polską w pigułce, ale też scenerią przyspieszonego dorastania do odpowiedzialności.
Współczesne kino wciąż czeka na swój "Ostatni dzwonek", obraz szkoły, który wyłamałby się z niewoli narracyjnych schematów i intelektualnych klisz, by powiedzieć, czym dziś stała się szkoła. Sądząc po obrazach młodych-zdolnych polskiego kina – Czekaja, Kowalskiego i innych – byłby to obraz przerażająco smutny. Ale może właśnie tego potrzebujemy, a polska szkoła wcale nie zasługuje na bardziej przyjazne portrety.
Autor: Bartosz Staszczyszyn
Bartosz Staszczyszyn - filmoznawca, krytyk filmowy i literacki, scenarzysta. Ukończył filmoznawstwo na UJ. Jako dziennikarz publikował m.in. w "Polityce", "Filmie", Filmwebie, Dwutygodniku. Jest scenarzystą serialu "Nielegalni", konsultantem scenariuszowym i współautorem książek o historii kina i telewizji.