Przez wieki Gujana pozostawała na uboczu kolonialnych zapędów europejskich potęg.
Odkrywcy i ich statki omijały ten skrawek Ameryki Południowej szerokim łukiem, bo uchodził za niebezpieczny, niegościnny i nieprzyjemnie wilgotny. Wzdłuż wybrzeża oceanu ciągnęły się potężne rozlewiska rzek wpadających do Atlantyku, a powietrze przesiąknięte było tropikalną wilgocią i chorobami, co odpychało pojawiające się czasem chęci poważniejszej eksploracji tych terenów. Dziesięć lat temu, podczas mojej rocznej podróży dookoła świata z rodziną, też wpisałem się w ten trend i jedynymi krajami, których nie odwiedziłem w Ameryce Południowej była Wenezuela i właśnie trzy Gujany.
Dopiero w XVII wieku Holendrzy zaczęli poważniej kolonizować Gujanę, zakładając około 1616 roku Fort Zeelandia, nad rzeką Essequibo i inne stałe osady. Później przybyli Francuzi z Brytyjczykami, więc postanowiono podzielić się tym fragmentem świata, niemal jak tortem. Tak powstała Gujana Holenderska (czyli Surinam, który właśnie opuściłem), Gujana Francuska (nadal bez niepodległości) i wpisana dziś na listę Gujana Brytyjska, znana jako Republika Gujany, która jest moim 109 krajem świata.
Wszyscy trzej kolonizatorzy szybko przekształcili równikowy krajobraz w sieć plantacji trzciny cukrowej, bawełny, kakao, kawy i indygo- rośliny, używanej ówcześnie do produkcji niebieskiego barwnika. Moja trasa z Surinamu do Gujany prowadziła właśnie przez taką gęstą sieć upraw (dziś ryżu), które wykorzystywały bogate nawodnienie z pogranicznych rzek. Ze stolicy Surinamu, Paramaribo wyruszyłem o 5 rano. Po kilku godzinach jazdy starym rozklekotanym busem, wśród rozmów w kilku językach i zapachu wilgoci, dotarłem do małego portu w Albinie, skąd odpływać powinny (zgodnie z wyszukanymi w Internecie wskazówkami) promy do Gujany.
Wcześniej jednak, na rynku miasteczka Nieuw Nickerie miałem przesiąść się do innego transportu, który powinien mnie dostarczyć do portu. Tu miałem niezłą przygodę.
Po kilku minutach poszukiwania odpowiedniego busa okazało się, że żaden nie jedzie w moim kierunku i zmuszony będę skorzystać z taxi. Skuszony oszczędnością zainteresowałem się ofertą gościa, który opowiadał mi o innej przeprawie realizowanej na małych łódkach w połowie ceny za prom. Użyte przez niego zapewnienie „w połowie ceny za prom” zadziałało na mnie jak czerwona płachta na byka podczas corridy. Poszedłem jak w dym.
Gość zawiózł mnie za miasto, skasował opłatę za podwózkę z wliczonymi pewnie dodatkami za doradztwo podróżnicze i znikł a ja, kupiłem sobie miejsce na łódce i czekałem na uzbieranie się kompletu pasażerów. Z autobusami, dzielonymi taksówkami i jak się właśnie okazało również z łódkami procedurą odjazdu zawsze polega na pełnym wypełnieniu się pojazdu a grafik i jakakolwiek punktualność jest niewiele znaczącym dodatkiem do całości. Żaden kierowca nigdzie nie ruszy w nowy kurs jak każdusieńki fotelik nie znajdzie swojego pasażera. Tak było w Peru, Kazachstanie, Rwandzie i tak jest tu w Surinamie.
Gdy tak sobie więc siedziałem, mój mózg zaczął analizować otoczenie a w nim pojawiły się pytania o formalności graniczne, pieczątki w paszporcie, kontrolę wizy, którą wbiła mi gujańska ambasada w Brukseli i takie tam „drobnostki” podróżnicze.
„Hej a kiedy przyjdzie do nas jakiś urzędnik graniczny?” - zapytałem gościa, któremu wcześniej zapłaciłem za przeprawę.
„Co? Przestań tak gadać! Oby nie przyszedł, bo będziemy mieć wszyscy kłopoty!” - obruszył się.
„Co ty gadasz? Stary, ja potrzebuję wbić pieczątkę z datą przyjazdu do Gujany, bo mnie nie wypuszczą za tydzień z lotniska” - teraz to ja zaczynałem się na serio denerwować.
„Ty chyba zwariowałeś! Jak chcesz podbić paszport na nielegalnym przejściu?”
"Cooooo? Jak to nielegalnym?"
„A widzisz tu jakiś urzędników?”
„No nie i dlatego Cię o nich pytam”
„Nikogo nie ma i oby nie było. Ze mną przepływasz granicę za pół ceny. Po 20 minutach wysiadasz w Gujanie bez żadnych formalności i tyle się widzimy. Jak chcesz pieczątki to musisz jechać na duży prom.”
„A co robią ci dwaj mundurowi? - zapytałem wskazując na przechadzających się koło łodzi policjantów?”
„Oni pilnują porządku. To nie są pogranicznicy.”
„Aaaa rozumiem - nic nie rozumiejąc odpowiedziałem-to nie, nie przyjacielu. Ja muszę jechać na prom. Nie mogę nie mieć podbitego paszportu. Zwróć mi kasę za rejs.”
O dziwo, bez żadnego problemu otrzymałem zwrot zapłaconych wcześniej 10 dolarów i już bez żadnego targowania się pojechałem taksówką na oficjalną przeprawę.
Ten oficjalny prom był czymś, co kiedyś pewnie i było promem, ale to było bardzo, bardzo dawno temu. Stara, rdzewiejąca konstrukcja ze skrzypiącym pokładem i resztkami farby, która kiedyś musiała być niebieska a teraz przypominała bardziej kolorowe sitko. Pęknięta nieco (o jak fajnie, że tylko nieco) burta, zużyte liny i silnik, który odpalał jakby sam się siebie bał – to właśnie był mój środek transportu między dwoma państwami. Na pokładzie: ludzie, rowery, dwa koguty, worki z cebulą i gość z ogromnym telewizorem o przekątnej chyba 150 cali. Odbiliśmy od brzegu w chmurze spalin a po 5 minutach prom zgasł. Kapitan wyjął młotek, stuknął w silnik, maszyna odpaliła – i wtedy dopiero ruszyliśmy na serio dalej.
Na pożegnanie sumienni pogranicznicy surinamscy dokładnie przetrzepali mój plecak w poszukiwaniu narkotyków lub może po prostu z czystej ciekawości, jak wyglądają majtki i skarpetki gringo. Po stronie gujańskiej zaczęło się pięknie: szybka kontrola sprawdzająca moją wizę w paszporcie, pieczątka wjazdowa, uśmiech celnika i… wszystko popsuło pytanie o żółtą książeczkę szczepień na febrę, której, jak z przerażeniem stwierdziłem – zapomniałem zabrać z Polski!
W sekundę zrobiło się nerwowo i na poważnie zacząłem się bać o kontynuację podróży. Uratował mnie folder w telefonie, w którym zapisuję na różne sytuacje różne dokumenty. Pośród nich elektroniczną wersję paszportu, wizy, prawo jazdy i… książeczkę szczepień. Miłemu panu zupełnie nie przeszkodził fakt, że szczepienie nie było już ważne od roku. Liczyła się książeczka i basta, bo kto by tam wczytywał się w daty obok pieczątek.
Po opuszczeniu portu wyłoniła się druga „mała” komplikacja. Stałem sam na jakiejś wiejskiej drodze, bez samochodów i autobusów kilkanaście kilometrów od najbliższej osady. Przede mną było około 250 kilometrów do stolicy najwyraźniej przez plantacje ryżu a za mną zamykał się właśnie szlaban i portowa brama wyjazdowa. Cóż, zacząłem marsz w kierunku wskazanym przez offlinowe mapy. Pierwszy samochód minął mnie po 20 minutach, kompletnie nie reagując na wzniesiony kciuk do góry.
„Co jest, nie słyszałeś o autostopie?” - pomyślałem. Potem kolejny i kolejny. Rozdrażnieni pewnie przeciągającymi się formalnościami na granicy, kierowcy nie mieli ochoty na pogawędki z podróżnikiem z Europy. Machałem dalej, bo nie miałem innej alternatywy. No chyba, że noc w polu, ale ponieważ ryż uprawia się na terenach podmokłych, często w stojącej wręcz wodzie i w towarzystwie milionów komarów to, to rozwiązanie zdecydowanie odrzuciłem na samym wstępie.
Wreszcie nadjechał ten wymarzony. Nawet nie zdążyłem zamachać, bo coraz bardziej zrezygnowany robiłem to jakby od niechcenia. Przede mną zatrzymał się nowiutki Mercedes Benz C klasy AMG. Za kierownicą siedział… pan o imieniu Avidash, który przy pierwszym spojrzeniu okazał się panem… od żółtej książeczki. Mimo, że już bez munduru nie było trudno go poznać po 150- kilowej wadze.
„Wskakuj, podrzucę Cię do Georgetown” - zagadał uśmiechnięty urzędnik.
„O rany, jedziesz do stolicy? Super a zaczynałem oswajać się myślą o spaniu w ryżu” - powiedziałem szczęśliwy, wrzucając plecak na tylne siedzenie.
„Ej, nie byłoby tak żle. My w Gujanie jesteśmy życzliwi dla turystów, ale uważaj, bo możesz wyczerpać pokłady szczęścia.”
„Popatrzyłem na niego z niezrozumiałą miną.”
„No nie patrz tak przyjacielu, tylko jak najszybciej uaktualnij twoje szczepienia.”
„Upsst, to jednak zauważyłeś???”
„Pozostańmy na tym, że nie zauważyłem, bo w przeciwnym razie musiałbyś popłynąć z powrotem do Surinamu. Choć, kupię ci tu w chińskiej knajpie obiad, bo jestem głodny po pracy i ty pewnie też coś zjesz.”
„Dziękuję. Z przyjemnością, bo godzinny marsz mnie wypompował z energii.”
Zjedliśmy i potem po 3 godzinach dalszej jazdy mój pierwszy znajomy z Gujany wysadził mnie w centrum Georgetown, skąd lokalnym busem za 50 centòw (200 dolarów gujańskich) dotarłem do zarezerwowanego noclegu.
W stolicy Gujany zatrzymałem się w hostelu, ale ustalona po 10 minutowych negocjacjach cena 60 dolarów USA za noc nie była moim szczytem marzeń o tanim podróżowaniu. Choć i tak nie powinienem narzekać, bo w booking com pan właściciel tzw. Homeostay żądał 70 dolców plus podatki.
Teraz cofnijmy się trochę do wrażeń z jakimi tutaj jechałem.
“Jeden z najniebezpieczniejszych krajów świata”, “liczne napady rabunkowe z użyciem broni palnej”, “tylko nie jedź do Gujany, bo tam przestępstwa odbywają się w ciągu dnia”. To kilka cytatòw i rad, które brzmiały w mojej głowie a wszystko to okrasiła notka polskiego MSZ o mniej więcej następującej treści: “nie powinno się korzystać z transportu publicznego i powstrzymać się od zbędnych wyjazdòw w ten region”.
Po wczorajszym autostopowaniu i krótkim pobycie w centrum zaczęła do mnie docierać konstatacja, że albo ja mam jakąś niesamowitą cechę omijania złoczyńców albo wszystkie te przestrogi nie były nic warte. Rano wsiadłem więc do busa nr 44 i pojechałem do centrum a ponieważ była niedziela, to poznawanie miasta rozpocząłem od katedry.
Muszę to przyznać, że była wielka i brzydka z zewnątrz. Wiem, wiem nie wypada tak mówić o kościele, ale na prawdę, dawno nie widziałem tak brzydkiej świątyni. Później dopiero doczytałem w jakim błędzie byłem, bo katedra okazała się budynkiem szczególnym. Konsekrowana w 1892 roku katedra św. Jerzego (St. George’s Cathedral) jest jednym z najwyższych drewnianych budynków sakralnych na świecie. Ma ponad 43 metry wysokości i została zbudowana w całości mahoniu i dębu. Choć wykonana z drewna, imituje wygląd kamiennej gotyckiej katedry z wieżyczkami, rozetami i witrażami. Hmmm, „no na sztuce to ja się zatem słabo znam” - pomyślałem, czytając te rewelacje.
Znam się za to na dobrych ludziach, więc po mszy porozmawiałem chwilę z siostrami z zakonu świętej matki Teresy z Kalkuty. Po chwili podeszła też siostra Urszulanka z wyspy Barbados i zaprosiła mnie na obiad. Z chęcią skorzystałem głodny już i ciekawy lokalnego jedzenia. A jak to bywa przy posiłku, zaprzyjaźniłem się z siostrami i otrzymałem zaproszenie do jedynej w stolicy szkoły katolickiej, którą prowadziły właśnie Urszulanki.
„Wpadaj do nas codziennie, jak masz ochotę. Zawsze znajdziemy miejsce przy stole dla podróżnika z Polski” - zaproponowała przy pożegnaniu siostra Marie z Barbados, przełożona domu zakonnego. Z przyjemnością skorzystałem z zaproszenia i przez 3 dni zjawiałem się o godzinie 17:00 na wspólną modlitwę wieczorną z siostrami, kolację i pogawędki o życiu w Gujanie.
Szkoła miała być w poniedziałek a w niedzielę po obiedzie miałem od razu zaplanowaną największą atrakcję Gujany: Wodospad Kaieteur.
Wodospad jest oddalony od Georgetown o 70 kilometrów. Żeby się tam dostać można wykupić kilkudniowy treking przez dżunglę albo przelot awionetką. Na spacer po błocie w panującej tu obecnie porze deszczowej nie miałem ani ochoty, ani czasu, więc za 300 dolarów wynająłem fotel w samolocie.
Widziałem już, uznawany za największy na świecie Wodospad Iguazú na granicy Brazylii i Argentyny, składający się z 275 oddzielnych kaskad. W Afryce podziwialiśmy z dziećmi Wodospad Wiktorii, na rzece Zambezi. Leżący pomiędzy Zimbabwe i Zambią kolos uznawany jest za najszerszy wodospad na świecie pod względem nieprzerwanej kurtyny wodnej. Oba jednak chowają się przy potędze, przy której miałem za chwilę stanąć w Gujanie.
Lądowanie małym samolotem na króciutkim pasie ukrytym w dżungli to był dopiero początek ekstremalnej przygody z Kaieteur. Gdy pierwszy raz wychyliłem się z krawędzi klifu i spojrzałem jak woda leci z wielkim hukiem z wysokości 226 metrów w przepaść, zaparło mi dech w piersiach. Kaieteur, jako jedyny na świecie, spada z takiej wysokości jednym pionowym strumieniem w zieloną otchłań, a nad nim unosi się ciągła mgła i tęcza. Wokół rozciągają się setki kilometrów kwadratowych nietkniętego tropikalnego lasu deszczowego z rzadkimi stworzeniami, jak miniaturowa złota żaba, czy jaskrawe ptaki kokietki. To miejsce nie przypominało niczego innego z moich podróży – surowe, odległe, piękne i absolutnie prawdziwe. W przeciwieństwie do tłocznych atrakcji turystycznych, tutaj byliśmy małą 8 osobową grupką niemal sami z majestatyczną naturą.
Choć nie przepadam za takimi komercyjnymi eskapadami, to ta wycieczka była warta i ceny i wątpliwej integracji z współuczestnikami, bo wyprawa nad Kaieteur to nie było tylko spotkanie z wodospadem, tylko doświadczenie mistycznego miejsca, które przypomina pokorę wobec Ziemi i jej Twórcy.
Po 5 godzinach wszyscy w najlepszych humorach dolecieliśmy z powrotem do stolicy. Po opuszczeniu małego lotniska spojrzałem na zegarek – wybiła 18:00. W Gujanie to już niemal noc. Tutaj zmrok zapada błyskawicznie, jakby słońce spadało za horyzont z urwiska. Wystarczy chwila i z tropikalnego dnia robi się ciemność, która zdaje się połykać wszystko dookoła.
Ruszyłem pieszo w stronę głównej drogi, tej samej, przy której kilka godzin wcześniej wysiadłem z busika nr 47. Po około dwudziestu minutach marszu dotarłem na umowny przystanek. Niebo było już niemal całkowicie czarne, a powietrze pachniało wilgotnym asfaltem. Ledwo stanąłem przy drodze, gdy nadjechał pierwszy bus. Zamachałem ręką. Nic. Przejechał obojętnie, jakby mnie nie widział. Chwilę później drugi. I trzeci. Machałem coraz energiczniej, w końcu obiema rękami – wyglądałem jak ktoś próbujący odpędzić rój komarów, a nie złapać transport.
Minęło z pół godziny a ja dalej machałem. Obok mnie przemknęło kilka busów i żaden nie zatrzymał się, jakbym był dla nich niewidoczny. Zacząłem łapać stopa, ale też bez skutku. Auta mijały mnie, nie zwalniając ani na moment. Zacząłem się niepokoić. Zrobiło się już całkowicie ciemno, a w okolicy nie było żywej duszy. Stałem tak i machałem przypominając sobie wszystkie opowieści o niebezpieczeństwach Gujany.
W końcu dostrzegłem w oddali jakąś sylwetkę – mężczyzna, stojący samotnie przy drodze, jakby również na coś czekał. Podszedłem do niego i zapytałem:
– Dlaczego nikt się nie zatrzymuje? Robi się ciemno i zaczynam się martwić.
Spojrzał na mnie spokojnie i powiedział:
– Nie martw się. To normalne. Kierowcy się boją, bo to bardzo niebezpieczna dzielnica. Na tej trasie kilka razy w tygodniu dochodzi do napadów, dlatego po zmroku wiele busów nie ryzykuje i po prostu nie zabiera pasażerów z drogi. Trzeba czekać. W końcu któryś się zatrzyma.
No to mnie „uspokoił…” – pomyślałem, ale faktycznie, kilka minut później zatrzymał się bus. Może to moje wymachiwanie rękami w końcu przypominało coś bardziej przekonującego, albo po prostu miałem szczęście. Tak czy inaczej – wsiadłem, odetchnąłem i ruszyłem w stronę centrum.
Dotarłem na główny rynek Georgetown. Sprawiający wcześniej brudne i odpychające wrażenie Stabroek Market teraz wydał się mega sympatyczny, niezwykle przyjazny i w pełni bezpieczny. Tu było zupełnie inaczej - tłoczno, jasno od świateł i gwarno. Od razu poczułem, że wróciłem do cywilizacji. Od rynku do hostelu miałem już z górki. Bus nr 44 miał przystanek na rynku i potem dokładnie przed moim noclegiem, więc wszystko skończyło się bezpiecznie.
Lepiej po zmroku w Gujanie nie liczyć na stopa – chyba że masz reflektory w oczach i policyjną odznakę. Ale czy właśnie te przygody z dreszczykiem niepewności i dziwne sytuacje nie sprawiają, że podróżowanie tak mnie pociąga i smakuje lepiej od najlepszego spaghetti w domowych pieluszach. Bo gdzie indziej jeszcze będziesz wymachiwać rękami w środku miejskiej dżungli, próbując złapać busa, który boi się Ciebie bardziej niż Ty jego?
Na Gujanę miałem przeznaczone 6 dni, ale opròcz wodospadu i szkoły siòstr nie miałem już żadnego planu. Włóczyłem się po prostu po mieście poznając jego znane i mniej oczywiste oblicza.
Trafiłem na starą i nieczynną już latarnię morską - jeden z najbardziej charakterystycznych zabytków miasta. Zbudowana w 1830 roku przez Brytyjczyków, ma 36 metrów wysokości i wyróżnia się swoim biało-czerwonym pasowym malowaniem, które czyni ją dobrze widoczną zarówno z lądu i morza. Dawniej służyła jako kluczowy punkt nawigacyjny dla statków przypływających z Adriatyku a dziś stanowi symbol historii i morskiego dziedzictwa Gujany.
Blisko latarni stanąłem przy sympatycznym pomniku żółwia morskiego, wspinającego się w stronę oceanu – przypomnienie o kruchości życia i potrzebie ochrony przyrody. Monument podobno powstał, by zwiększać świadomość na temat zagrożonych gatunków żółwi i ich siedlisk w Gujanie. Ciekawy jestem czy spełnił swoje zadanie i nikt już nie poluje na te sympatyczne zwierzęta.
Zaraz naprzeciw żółwia zaciekawiła mnie Umana Yana - ogromna stożkowa chata, zbudowana tradycyjnymi metodami (podobno bez użycia ani jednego gwoździa) przez rdzennych mieszkańców plemienia Wai-Wai. Powstała w 1972 roku jako miejsce spotkań starszyzny. Jej dach z liści palmowych i wysokość 23 metrów budzi respekt dla dziedzictwa rdzennych ludów Gujany.
W samym sercu Georgetown, wszedłem do starej miejskiej rzeźni, Municipal Abattoir, która od blisko 100 lat zaopatruje lokalne targi w świeże mięso. Choć budynek z brudnymi ścianami, brakiem okien i spękanymi podłogami wyglądał, jak opuszczony, to po wejściu (nie wiem jak mnie wpuścili do środka) wciąż tętnił codziennym rytmem pracy. Z pewnością widok krwi, kawałków świeżo pociętego mięsa i rozładowywania samochodów z żywymi jeszcze zwierzętami nie jest atrakcją turystyczną w klasycznym sensie, ale dla mnie był autentycznym fragmentem miejskiego życia, który pozwolił mi zajrzeć za kulisy codzienności w Gujanie.
Potem dalej spacerowałem starą ulicą Water Street przyglądając się gujańskiej codzienności. Sklepikarze głośno zachwalają swoje towary, cynkciarze wymachują grubymi zwitkami banknotów z sąsiednich krajów, ktoś gra na bębnach a ktoś inny sprzedaje zimne piwo ze swojej siatki. Życie się toczy. Tradycja i nowoczesność współistnieją tu w surowej i nadal naturalnej formie.
Kilka dni spędziłem na takiej włóczędze po mieście przerywanej rozmowami z ludźmi, poznawaniem lokalnych potraw i degustacją piwa ze starego miejskiego browaru. Próbowałem „Eggball”- kultową gujańską przekąskę. Ugotowane na twardo jajko jest otulane maniokową masą, panierowane i smażone na złoto i serwowane w niemalże każdej budzie na ulicy stolicy z pikantnym mango sour. To szybki, sycący street food i obowiązkowa pozycja dla każdego smakosza w podróży.
Innego dnia zjadłem Pepperpot, będące narodowym daniem a przypominające nieco gulasz z wołowiny, ale w bardzo ciemnym, aromatycznym sosie z cassareep (ekstraktu z manioku), z dodatkiem cynamonu, goździków i ostrej papryki.
Kupiłem też łączący afrykańskie i karaibskie wpływy, Cook-up Rice. To była też często spotykana tu jednogarnkowa potrawa z ryżu, mleka kokosowego, czarnej fasoli, mięsa (najczęściej kurczaka, ale czasem ryb lub wieprzowiny) oraz ziół.
O mango, przepysznych papajach, avocado i mini-banabach nie ma sensu pisać, bo po to się tu przyjeżdża, ale warto wspomnieć o Banks. To jasny, łagodny lager o orzeźwiającym, w karaibskim upale, smaku. Podawany jest na każdym prawie kroku na ulicach stolicy w towarzystwie muzyki i krzeseł rozstawionych bezpośrednio na chodniku. Warzone lokalnie od 1955 roku, stało się symbolem Gujany a jakżeby można symbol zignorować.
Po takim właśnie podróżowaniu przez meandra Georgetown nadszedł dzień wizyty w szkole sióstr zakonnych, o którą poprosiłem wcześniej. Już od pierwszej chwili poczułem, że to miejsce pełne jest ciepła, serdeczności i troski o dzieci. Siostry, z wielkim oddaniem, uczą tu dzieci nie tylko przedmiotów szkolnych, ale też wartości, szacunku i wiary w siebie.
Z dyrektorką szkoły, siostrą Shelly najpierw przeszliśmy przez klasy z małymi dziećmi, gdzie przybijałem z nimi piątki, czasami brałem na ręce i przytulałem lgnące do mnie maluchy.
Potem miałem spotkanie z 300 najstarszymi dziećmi na sali gimnastycznej po apelu i krótkiej modlitwie. Uczniowie z zaciekawieniem słuchali opowieści o Polsce i zadawali mnóstwo pytań – od pogody po to, jak wygląda Boże Narodzenie w Europie, jakie kraje już na świecie odwiedziłem i jak ma na imię moja córka.
Mówiłem im o marzeniach i o tym, żeby nie tracili czasu na internet, telefon i wirtualny świat. Przytoczyłem słowa naszego Jana Pawła II, który mówił do młodych na Westerplatte, żeby wymagali od siebie wiele, nawet jak inni od nich nie będą wymagali. Opowiedziałem, jak podczas naszej podróży dookoła świata zdobyłem z trzynastoletnim synem Kilimandżaro a teraz, niedawno Wojtek, po dwóch latach ciężkiej pracy dostał się do reprezentacji Polski w triathlonie na Mistrzostwa Europy w Turcji.
Szkoła była ogromna z ponad 800 uczącymi się w niej dziećmi. Zaskoczyło mnie, jak wielką rolę odgrywa tam wspólnota – dzieci pomagają sobie nawzajem, a siostra Shelly znała każdego z uczniów z imienia i historii.
Wyjeżdżając, miałem poczucie, że to była jedna z najbardziej poruszających i autentycznych chwil w Gujanie. Ta szkoła pokazuje, jak wiele można zdziałać sercem i wiarą, nawet mając bardzo niewiele.
Następnego dnia rano wsiadłem do busa nr 42 a po półtorej godzinie jazdy stanąłem naprzeciwko międzynarodowego lotniska Cheddi Jagan International Airport, które jest położone ok. 41 km na południe od miasta, w miejscowości Timehri. Za chwilę miałem wylecieć do 110-tego państwa na mojej liście: Trynidad i Tobago a ten pobyt zdziwił nawet mnie.