p porayski-pomstaDziwny świat. Kobiecie nie można pomóc na ulicy, ale Ba biega co rano z gołym brzuchem i gołymi nogami i nie wywołuje tym skandalu.

(fragmenty dziennika)
Sierpień 2011 r.

A przecież i w Warszawie pełno natrętów obmacujących obleśnym spojrzeniem co ładniejsze biegaczki. U nas słyszy się, że muzułmanie to fanatycy, a tu imam otwiera nam kluczem zamknięty meczet i mówi, żebyśmy sobie zwiedzili. Po czym podejmuje rozmowę o polskich piłkarzach w drużynie Trabzonu, na drugim miejscu w tureckiej lidze, a następnie tłumaczy, gdzie można napić się piwa, nawet w ciągu dnia. Ludzie poszczą, póki słońce na niebie ? w ciągu dnia nic, nawet wody ? a tymczasem z witryn kuszą jakby nigdy nic tureckie rarytasy. Już sam ich widok może doprowadzić do utraty zmysłów. Świeżutkie baklawy nasycone miodem, migdałami i orzechami, czasem poprószone zieloną pistacją, wielkie bryły chałwy, białej, szarej, różowej, rozmaite ciasta i ciasteczka, specjalne chleby ramadanowe nadziewane białym serem, tutejsze gołąbki zawijane w liście winogron i wiele, wiele innych przysmaków, które czekają w cukierniach, piekarniach, restauracjach, drażnią oczy i nozdrza, odurzają. A wygłodniali ludzie chodzą wśród tego wszystkiego beznamiętnie, mało tego ? kupują to, skrzętnie pakują i, o ile nie pałaszują gdzieś pokątnie, chowają na wieczór.

 

koniec turcji4-1

Może to duchota tłumi głód, może ten miesięczny post w środku lata nie jest aż taką męczarnią. Bo powietrze w Trabzonie jest ciężkie jak w dżungli i jeść nie chce się wcale. Można za to pić bez końca, a po chwili woda i tak wyparuje. Jesteśmy stale oblepieni potem, a i wokół nas wszystko jest lepkie. Chmury wiszą ciężko na niebie od samego rana, ale deszcz nie chce spaść. Najlepiej jest wieczorem. To zdecydowanie klimat bardziej niż cokolwiek innego determinuje nasz stosunek do świata. My, na mroźnej północy, miotamy się w zimnie, bo ruch oznacza ciepło, a ciepło życie. W parnym Trabzonie ludzie wyczekują wieczoru, a gdy ten nadejdzie ? zaczynają żyć. Wylegają na plac Atatürka wyłożony czarnymi, granitowymi płytami, z których wyzierają rzędy kolorowych świateł, zielonych, niebieskich, czerwonych. Zasiadają przy kawiarnianych stolikach, zamawiają herbatę czy lemoniadę, popijając, gaworzą. Stoją w młodzieżowych grupkach, śmieją się, robią trochę hałasu. Dzieci rozrabiają, skaczą przez fontanny tryskające wprost z chodnikowych płyt. Ale starsi mężczyźni szybko się męczą. Zasiadają ciężko na ławeczkach, murkach i zamierają. Ich oczy są zmęczone i puste, ich ciała prawie się nie poruszają. W towarzystwie lub samotnie zapadają w nicość, dając do zrozumienia, że prócz tych wieczornych chwil wytchnienia, śpiewu muezina, może kilku modlitw przypominających o wspólnocie wiary, drodze do zbawienia i wieczności niczego więcej do szczęścia im nie trzeba.

koniec turcji 4-2

Trabzon Otogar. W drodze do Çamlihemşin

Jeśli w Trabzonie, wielkim mieście, nie idzie się dogadać, to można sobie wyobrazić, co będzie na wsi. Dlatego zakupione w Sklepie Podróżnika rozmówki są bezcenne. Uczymy się tureckiego, bo mowa gestów nie wystarcza, a poza tym w tym wieku nie bardzo przystoi. Wczoraj liczyliśmy do czterech, dziś dochodzimy do siedmiu: bir, iki, űç, dört, beş, alt?, yeni. Dziesięć to ?on", ale osiem i dziewięć zostawiamy na dziś, może na autokar. Bo właśnie siedzimy na otogar, dworcu autobusowym, tak samo paskudnym jak w Izraelu, może nieco ładniejszym od naszych, z tym że styl architektoniczno-wnętrzarski jak u nas. Poza tym jest inaczej: na naszym dworcu od słaniającego się pijaczka opędzić się całkiem łatwo, tu tymczasem zaraz po wejściu natrafia się na mur facetów, których nijak nie da się spławić. W białych koszulach, czarnych spodniach i krawatach w nieokreślonych barwach, trzeźwi, ale natarczywi, zaraz za wejściem rzucają się na wchodzącego i nieznoszącym sprzeciwu głosem pytają, w czym pomóc (w języku angielskim, ale na tym koniec ? resztę należy wytłumaczyć i zrozumieć po turecku). Mówimy, że my do Pazaru, i natychmiast znajduje się autobus, jeszcze szybciej ? kierowca. Nie mamy czasu protestować ? porwanie-li to czy uczciwa transakcja, tego jeszcze nie wiemy. Faceci prowadzą nas do jakiegoś kantorka. Cena znośna, więc przyjmujemy ofertę ? zresztą jest nie do odrzucenia. Prowadzą do autobusu (autobusiku), ładują bagaże, tłumaczą coś, że Rize nie, Pazar ? tak. Sprawdzamy tabliczkę na pojeździe ? a tam stoi: Trabzon ? Rize ? Hopa ? Batum, nic z tego nie rozumiemy, ale ogólny kierunek się zgadza. Jeśli nie zostaniemy porwani, okradzeni, zabici, to śmiało będziemy mogli powiedzieć, że nie ma nic prostszego niż podróżowanie autobusem po Turcji. Skoro bohaterowie Pamuka jeździli autobusami niemal przez całą książkę, to i my możemy! ? powtarzamy sobie. Ale zaraz przychodzi wspomnienie pamukowych kraks, pasażerów konających na poboczach dróg, pogniecionej blachy, krwi, szaleństwa śmierci... Spoglądamy na nasz autobusik ? mały, ale solidny. Nasz kierowca ? mężczyzna w sile wieku, o wyglądzie trochę zasiedziałym i dobrotliwym spojrzeniu ? nie wygląda na amatora. W przykrótkich czarnych spodniach, ześlizgujących się z szoferskiego brzuszka, dogląda swojej maszyny jak troskliwy ojciec swego dziecka. Minę ma zadowoloną, jest przekonany, że wszystko jest w porządku. Zresztą jeśli nawet czytał kiedyś Pamuka, to pewnie pomyślał sobie, że jak każdy przemądrzały inteligencik w sprawach praktycznych jest noga. Wszyscy fachowcy ucinają tak inteligenckie dywagacje czy wątpliwości. No bo jak tu wierzyć pisarzom, wydawcom, fotografom i tym wszystkim, którzy wmawiają nam, że mówią prawdę, skoro dla nich prawda jest relatywna? Po tym, co ostatnio odkryłem, gotowy jestem stanąć po stronie fachowców: na okładce mojego francuskiego wydania ?Nowego Życia" widnieje zdjęcie w sepii: zakurzona droga, na niej stary autobus. Pobudza wyobraźnię, rodzi piękne skojarzenia, zachęca do podróży. Ale dokąd? Całkiem niedawno zdałem sobie sprawę, że zdjęcie to pochodzi... z RPA. Nie lepiej zaufać fachowcy?

koniec turcji4-3

(ciąg dalszy ? Kars, Ani ? i całość w nr. 16, ?fantastycznym", pisma literackiego ?Red.")