a boberskiParyż jest jak... Claudia Schiffer - piękna, fakt, ale co ja z tego mam? Claudia Schiffer nie wie nawet o moim istnieniu, i nigdy się nie dowie. A Paryż... Gdybym chociaż zamieszkał w tym mieście

 

 

Możliwe, że księżyc im pomógł, że bębenek, księżyc i łamliwy głos krótkowzrocznego Wiktora wspólnie wyczarowały spod ziemi tyle koni: dudniły podkowy, parskały nozdrza, brzęczały ostrogi, rżały ogiery, hajże i hola... nic z tego, nic nie dudniło, nie parskało, nie brzęczało, nie rżało, nie krzyczało hajże ani hola, coś posuwało się w ciszy zżętymi polami za Gerresheim, był to szwadron polskich ułanów, bo proporczyki na lancach trzepotały biało-czerwono, jak lakierowany bębenek pana Matzeratha, nie, nie trzepotały, tylko płynęły, jak i cały szwadron płynął pod księżycem, może nadciągając z księżyca, zwracając się w lewo płynął w stronę naszego ogródka, wydawało się, że nie jest z ciała i krwi, mimo to płynął, pomykał, nierzeczywisty, niby zabawka, przypominając trochę owe supłowe stwory, jakie pielęgniarz pana Matzeratha wyplata ze sznurków: polska kawaleria z supłów, w ciszy, a jednak dudniąc, bez ciała i krwi, a mimo to polska i niepowstrzymana, gnała ku nam, aż rzuciliśmy się na ziemię, przetrzymaliśmy księżyc i polski szwadron, tamci przecwałowali przez ogródek mojej matki, przez wszystkie inne starannie wypielęgnowane ogródki, ale żadnego nie stratowali, zabrali tylko biednego Wiktora i obu katów, zniknęli potem w otwartej przestrzeni pod księżycem - zginęli, jeszcze nie zginęli, pocwałowali na wschód, do Polski, za księżyc.

Günter Grass, Blaszany bębenek, przeł. Sławomir Błaut

 

Stary jestem, oj, za stary! Zwiedzałem, proszę ja was, Paryż kilka lat temu, niedługo po upadku komuny, i byłem nieszczęśliwy w trakcie tego zwiedzania. Sam nie wiem dokładnie, z jakiej przyczyny. Wszystko za późno, wszystko nie w porę. Wszystko w moim życiu przychodziło za późno i nie w porę. Jedynie starość, o, ta nie spóźniła się ani trochę... ale ona z kolei przyszła za wcześnie, a więc znów ? nie w porę. Dlaczego nie odbyłem tej podróży w młodości, która przypadła na czasy, kiedy słowa "Zachód" i "raj" były synonimami, a młodość sama w sobie odpychała kompleksy narodowe, była bardziej dumna w swej ignorancji, i europejska? Bogactwo, materialne i kulturowe, tego miasta, tego świata - przytłoczyło mnie, kiedy się tam zjawiłem, spóźniony turysta. W Reims, o które zawadziliśmy w drodze do stolicy Francji, ucieszył mnie widok zniszczonego asfaltu na uliczce nie opodal fabryki szampana, zupełnie jak u nas. Ale Paryż nie dawał szans. Czułem się takim małym Polaczkiem. Jeśli Polak chce poczuć, że przynależy do narodu drugorzędnego, niech wybierze się do Paryża. Jeżeli jest masochistą lubiącym się zadręczać narodowymi kompleksami, niech pobędzie tam kilka dni. Bo jesteśmy krajem drugorzędnym, nie ma się co oszukiwać, ale niech nas przynajmniej za taki uważają, a nie za trzeciorzędny albo czwartorzędny kraik!


A jaki Paryż jest, każdy widzi lub może zobaczyć. Imponuje przepychem architektonicznym, arcydziełami sztuki, luksusowymi sklepami, wytwornością, wycyzelowany w najdrobniejszych szczegółach. Mógłby być, albo i jest, stolicą świata. Ale cóż z tego? Dla mnie, w czasie tej smutnej wycieczki, był daleki i martwy, bo nie ożywiłem go swoim duchem, bo to nie było moje miasto. Jego wspaniałe piękno było zimne. Byłem tym pięknem w jakimś sensie upokorzony. Podobnie chyba musieli się byli czuć barbarzyńcy u schyłku starożytności. Tyle że ja nie miałem niszczycielskich zapędów. Deptałem paryski bruk, zaglądałem do świątyń, muzeów i galerii, ale było tak, jakbym kroczył po widokówce, po fotograficznym przewodniku, jakby wessał mnie film reklamowy o atrakcjach turystycznych Paryża. Nie należałem do tego miasta, do tego kraju, do tego świata. Nie byłem paryżaninem, nie byłem Francuzem, byłem obcym ciałem, byłem drugorzędny: i jako Polak, i jako człowiek, tak w każdym razie się czułem. Gdybym coś dla tego miasta zrobił, coś mu ofiarował, z pańskim gestem, z romantyczną odwagą, z sarmacką fantazją, albo gdybym coś przeżył wraz z jego mieszkańcami, chwile grozy i klęski czy chwile triumfu i radości, miałbym do niego jakieś prawo, w jego pięknie miałbym uczuciowy udział, tak jak w pięknie Krakowa, które nie może się żadną miarą równać z pięknem miasta nad Sekwaną, ale w Krakowie - choć to nie moje rodzinne miasto, ale całą duszą przyswojone, całym sercem zawłaszczone - każdy kamień, każda cegła są mi drogie. Paryż zaś jest jak... Claudia Schiffer* - piękna, fakt, ale co ja z tego mam? Claudia Schiffer nie wie nawet o moim istnieniu, i nigdy się nie dowie. A Paryż... Gdybym chociaż zamieszkał w tym mieście, pomieszkał jakiś czas, wrósł w to miasto, gdybym poczuł, że w jakiejś cząstce ono należy do mnie, a ja - do niego, wtedy, choć jestem barbarzyńca pokrzywdzony przez historię, mógłbym cieszyć się jego pięknem bez kompleksów i niedobrej zazdrości. A tak... Albo gdybym, jako prowincjusz Europy, reprezentował jednak sobą jakąś istotną, ogólnoludzką wartość, mógłbym - biorąc przykład z Gombrowicza, który nas, cierpiących męki wiecznego niedosytu, u­czył, jak radzić sobie z narodowymi kompleksami - mógłbym zakrzyknąć: "Mój kraj jest drugorzędny, ale ja!, ja! - drugorzędny nie jestem, jestem pełną gębą pierwszorzędny i wielki, witaj, Paryżu!, witajcie, paryżanie!, przychodzę do ciebie, przychodzę do was, jak równy do równego!".


Ale muszę przyznać, moi drodzy, że turystą byłem solidnym i obowiązkowym, nie zbijałem bąków, jak niektórzy, jak pewien piwożłop z wielkim brzuchem z naszej grupy, który chciał zobaczyć tylko Wieżę Eiffla, no i zobaczył, wjechał na górę, pokręcił się trochę, zjechał - i było dla niego po wycieczce. Ja zaś w ciągu tych czterech dni, z grubym bedekerem w ręku, który pilnie studiowałem, i posłusznie drepcząc w grupie za panem przewodnikiem, który też się nie oszczędzał, zobaczyłem maksymalnie dużo. Potrafiłem jednak uprzyjemnić sobie mękę snucia się po muzeach, na przykład po takich labiryntach i salach Luwru, w których kondensacja sztuki przyprawia o zawrót głowy, wydaje się jakimś szaleństwem i wyzwala ochotę wybiegnięcia z krzykiem na zewnątrz. A więc grunt to urozmaicenie: jedno spojrzenie na obraz, drugie na pokrytą ostrym makijażem buzię uroczej Japonki, raz rzut oka na rzeźbę, potem na skośnooką piękność, i tak na zmianę, oczywiście zachowując wielką dyskrecję. Bardzo dużo niezwykle ładnych Japonek, a może również Koreanek, tak podobnych do siebie, cudownie rozmnożonych bliźniaczek, przewinęło się przede mną, czujnym i ogłuszonym własnymi zmysłami, kontemplującym w stanie estetycznego i erotycznego turbodoładowania ich urodę, a nawet te brzydule, podrasowane kosmetycznie, miały w sobie coś tajemniczego, pociągającego egzotyką. Żarliwe i niestrudzone w poznawaniu europejskich arcydzieł, fotografujące wszystko dokoła najnowocześniejszymi na świecie aparatami, zdawały się nieświadome własnej atrakcyjności, tego, że same były zjawiskiem budzącym częstokroć żywsze bicie serca niż niejeden malunek, niż niejedno arcydzieło - misterne laleczki z porcelany, niewyczerpalne źródełka estetycznej radości.
Japonki i Koreanki to jednak było za mało, aby trwale odmienić mój nastrój. Przemierzając Pola Elizejskie popadałem w coraz większe przygnębienie. A na dodatek pogorszyłem sobie humor ostatniego dnia, kiedy to naraziłem się na śmieszność wobec wycieczkowiczów, gubiąc się pod Wieżą Eiffla. Pomyliły mi się kierunki. Nie zapamiętałem placu Trocadero wraz z pałacem Chaillot jako punktu orientacyjnego. Długo błądziłem po okolicznych uliczkach, szukając tej, na której zaparkował nasz autokar wycieczkowy. Odnalazłem go, kiedy upłynęło już pół godziny od zaplanowanej pory odjazdu, zły na siebie, ale i na moment szczęśliwy, bo nie miałem już w kieszeni pieniędzy i byłoby ze mną krucho, gdybym się tak dłużej błąkał.


Tak więc wracałem smutny do smutnego kraju, rozmyślając o tym, jak bardzo jestem z nim związany. Jak bardzo jestem Polakiem, w pierwszej kolejności Polakiem, mimo że nie piję wódki, nie upijam się do nieprzytomności, do wyrzygania, w ogóle, co mi niekiedy zarzucacie, alkoholu do ust nie biorę, ani nie jem flaczków, i nie spełniam pewnie jeszcze kilku innych warunków. A bycie Polakiem to nie bułka z masłem. Bycie mną także. Czasem wydaje mi się, że jestem wśród ludzi tym, czym Polska wśród narodów. Mnie się nie udało. I Polsce się nie udało. Chociaż powinno się było udać. Oboje nie znamy pojęcia pokoju (czytaj: życiowej stabilizacji - w moim przypadku) za wszelką cenę. Ratując honor, odrzucamy wiele rzeczy, bez których potem tak trudno honor utrzymać. Polska duma jest moją dumą, polskie kompleksy - moimi kompleksami. Moje losy - groteskowym odzwierciedleniem w mikroskali losów Polski: pasma zmarnowanych zwycięstw, nie wykorzystanych szans, po których przyszły klęski, tragedie, bo nie wykorzystane okazje w życiu ludzi i narodów, tak jak w sporcie, mszczą się okrutnie, skazując na piekło nienasycenia, koszmar niespełnienia. Może to nasza polska cecha, że wyrywamy się, sami nie wiemy ku czemu, o nic nie dbając, a może właśnie dbając o to, co najważniejsze, nawykli do pogoni za ułudą mamiącą nas od wieków, za naszym snem, szczęściem wyśnionym. Gdzież jednak teraz są te Dzikie Pola, po których, wsiadłszy na koń i chwyciwszy szablę, można by pędzić, przed siebie, na złamanie karku, tak by wiatr rozwiewał nasz smętek, na husarskich skrzydłach, gdzieś może tam, gdzie góra schodzi w dół, a dół wznosi się ku górze, na krańce ziemi, aż po Kamczatkę, siekąc zło, roznosząc je na końskich kopytach, na chwałę Najjaśniejszej Rzeczpospolitej Wielu Narodów, wielkiej, wspaniałej i potężnej (wydanie drugie, poprawione), dającej odpór wszelkiemu złu, wspaniałomyślnej i wielkodusznej, przygarniającej wszystkie ludy lgnące do niej, aby się schronić pod jej opiekuńcze skrzydła, za polski Lwów i ukraiński Kraków, za polskie Wilno i litewską Warszawę, za polski Mińsk i białoruski Poznań, za wolną od wszelkiego ucisku Moskwę, za Berka Joselewicza i jego braci, którzy są naszymi braćmi, na chwałę tego imperium dobra, które nigdy nie wzrośnie ani z naszej krwi, ani z naszych snów, ani z marzeń Marszałka, tego wielkiego romantyka, na chwałę tego imperium, którego nigdy nie było i nigdy już nie będzie, ale które istnieje i snuje się jak poranna mgła w naszych sercach - gdzież jednak są teraz te Dzikie Pola?!... Tylko nie śmiejcie się ze mnie, proszę... Wybaczcie mi to rozmarzenie i wzruszenie niepotrzebne. Bo rzecz w tym nieustannym i koszmarnym byciu "pomiędzy", w połowie drogi, w zawieszeniu między bytem a niebytem, życiem a śmiercią, tym, co jest, a tym, co być powinno - taki niepojęty los jest moim i tego nieszczęsnego kraju, Hamleta narodów, udziałem. Wszystko niepełne, niewykończone. Nawet obłęd... Biada nam, poczwarkom, z których nigdy nie wzlecą piękne motyle! Biada nam, cośmy skosztowali chwały, a potem nakarmili się poniżeniem! Jesteśmy jak ten Gulliwer, który nie jest tym, czym jest: wśród liliputów jest wielkoludem, choć nie jest wielkoludem, wśród wielkoludów jest liliputem, choć nie jest liliputem, a w swoim świecie również zdarza mu się sądzić, że jest kimś innym, niż w rzeczywistości jest, i z przyzwyczajenia ostrzegać przechodniów, aby się rozstępowali, bo mógłby ich niechcący rozdeptać. Tak, jesteśmy jak ten Gulliwer, śmieszny Gulliwer, który nie jest tym, czym jest. Ale i jest tym, czym nie jest! Jesteśmy niczym apokryf, który udaje coś, a zarazem jest tym czymś, co udaje. Pozór, prawda - jak to oddzielić, gdy coś jest jednocześnie prawdą i pozorem? Takie to wszystko pogmatwane... Czy dlatego nam się nie powiodło? Dlatego nam się nie poszczęściło? Powiedzcie mi: dlaczego nam się nie powiodło, dlaczego nam się nie poszczęściło?! Oto zagadka. Nie rozwiążecie jej. Wiecie, jakie jest rozwiązanie? Ta zagadka nie ma rozwiązania. Jednego rozwiązania. Ma ich wiele. Ma ich tak wiele, że nie ma żadnego.


Ja mimo to godzę się ze swoim losem. Z tym że moim losem jest nie godzić się ze swoim losem. Taki mój los - zasupłany.
Oczywiście, że lubuję się paradoksach. Nie da się ukryć. Ale paradoksy, niestety, lubują się również we mnie. I ze mnie uczyniły swoje medium.


Ja i Ojczyzna to jedno, proszę panów. No tak, teraz to już się pogrążyłem na dobre. Ale proszę, nie śmiejcie się... Nie śmiejcie się, gdyż do takich wniosków prowadzą Polaka spóźnione i nie w porę zagraniczne jego wojaże do lepszego świata na tej ziemi.


Tak, mniej więcej, rozmyślałem sobie narodowo-melancholijnie, wracając smutnym do smutnego kraju. W pewnej chwili wyciągnąłem zeszyt, który zabrałem w podróż na wszelki wypadek, i jąłem zabawiać się, malując na środku każdej stronicy tłustą kropkę. Sąsiad, zaintrygowany, zerkał na moje magiczne poczynania, z którymi się nie kryłem, podpatrywał moje malarskie wyczyny na miarę sztuki nowoczesnej i awangardowej. Kiedy skończyłem, uprzedzając pytanie, które najwyraźniej cisnęło mu się na usta, powiedziałem: "To są niezawodne środki na wszelkie problemy". Po czym zamknąłem oczy i wyruszyłem na spacer po ukochanym, starym Krakowie. I co wy na to, rodacy?
Myślałem, że mnie słuchacie, że tu jesteście. Gdzieście się podziali? Halo, ludzie, czy mnie słyszycie?! To ja, Siłacz K.! To ja, wasz Kaznodzieja!

 

Adam Boberski

 

Postscriptum odredakcyjne

Kolejny fragment z większej całości "Zapisków zmarłego w domu"

* Portal wszedł w posiadanie osobliwej fotki, oto ona...

 

ABClaudia

 

Nasz komentarz. Co tam błądzenie po Paryżu. Do Berlina i Claudii o wiele bliżej...